#3 Pójdę prosto do piekła.

2.2K 238 20
                                    

— Obydwie doskonale wiemy, co powinnaś teraz zrobić. — Głos rozniósł się echem po mojej czaszce, a jego źródła należało upatrywać się w telefonie, którego podłączone słuchawki wiły się niczym węże po biurku, ostatecznie kończąc trasę bezpośrednio w uszach. Siedząc przed laptopem, upiłam potężny łyk zielonej herbaty, marszcząc nos z niechęcią na przebijającą z tonu Jo pretensję.

— No tak, jakie to proste — wyszeptałam jadowicie, namiętnie gwałcąc palcem przycisk kasowania. Miałam pustkę w głowie; choć jednocześnie zdawało mi się, że rozszalała się tam potężnych rozmiarów burza myśli, nie pozwalając podjąć żadnej rozsądnej decyzji. — Niestety, stoi to w sprzeczności ze wszystkimi zasadami, którymi się w życiu kieruję — podjęłam, nie pozwalając Mayers wylać mi na głowę kolejnego wiadra żalu i szyderstwa. Usłyszałam jej złośliwy rechot po drugiej stronie słuchawki i aż świerzbiła mnie ręka, by móc natychmiast przycisnąć czerwoną słuchawkę na komórce.

— Jakimi zasadami? Nie masz kręgosłupa moralnego, o ile dobrze pamiętam — odparła swobodnie, zmuszając mnie do kurczowego zaciśnięcia ust. Gdybym nie siedziała właśnie w pracy, otoczona zewsząd twarzami moich współpracowników, z całą pewnością pozwoliłabym sobie na odpowiedź z szerszym zasobem słów w stosunku do Jo. Tymczasem ona zdawała się skrzętnie wykorzystywać to, że nie mogę uraczyć jej podwórkową łaciną.

— Zamknij się.

— Nie no, nie obrażaj mi się tutaj. Wymieniaj te swoje wielkie zasady, skoro tak pompatycznie o nich rozprawiałaś! — nakazała mi nieznoszącym sprzeciwu głosem, nasączając ton czystą prowokacją. Wiedziałam o tym, ale i tak idiotycznie pozwoliłam jej kierować sobą jak marionetką.

— Po pierwsze, nie łączę życie prywatnego z pracą. Nigdy. Stąd wynika druga zasada, że nie umawiam się z żadnymi gwiazdorami, sportowcami i reżyserami. Zresztą, ten gościu zupełnie mnie nie kręci, mam iść z nim na randkę tylko dlatego, że chcę go obsmarować? — dopytałam z grymasem niechęci, kręcąc do samej siebie głową. Nie unosiłam wzroku, nie miałam zamiaru sprawdzać, czy ktoś nie przysłuchuje mi się nazbyt natrętnie; wszyscy tu byliśmy skupieni na ekranie swoich laptopów, zaaferowani zlepkiem losowych liter i znaków interpunkcyjnych, którymi chcieliśmy wedrzeć się w głowy czytelników.

Naprawdę miałam wiele wątpliwości. Nazbyt wiele, bo z punktu widzenia mojej, wątpliwej bądź co bądź, moralności odpowiedź była tylko jedna - nie powinnam się za to zabierać. Nie mogłam wykorzystywać chwilowego szczęścia, niezrozumiałego fartu, bo karma była bezlitosną suczą i w przyszłości mogłam zapłacić za tę chwilę pychy wysoką cenę.

Choć mały diabeł zdawał się szeptać mi wprost do ucha. I, dziwnym trafem, jego słowa idealnie pokryły się z tym, co po chwili dosłyszałam w słuchawce.

— A, przepraszam bardzo, masz jakieś inne opcje?

Niestety, tu pies był pogrzebany. Choć od przeszło dwóch godzin mimo kaca i niewyspania starałam się znaleźć coś godnego uwagi, moje starania doprowadziły mnie jedynie do przepisu na idealny sernik bez pieczenia. Więc tkwiłam tam, otoczona internetowym morzem kotów różnej wielkości i maści, z zimną już zieloną herbatą i żałośnie bezsilną miną. Jo doskonale wiedziała, jak wewnątrz kipie, jak zapieram się nogami, jednocześnie chciwie wyciągając ręce po tego gościa. Nie zastanawiając się wiele, wpisałam jego dane osobowe w wyszukiwarkę, pozwalając sobie zalać się suchymi informacjami, paroma plotkami i całą masą zdjęć. Skąd wyzierało na mnie spojrzenie łagodnych, niebieskich oczu.

— Jeśli to zrobię, już nawet nie będę się kisić w czyśćcu, Jo. Ja pójdę prosto do piekła — oświadczyłam spokojnie, odgarniając kosmyk włosów za ucho. Moja przyjaciółka zapewne chciała dodać mi jeszcze otuchy w jakiś mało wyrafinowany sposób ("Pieprzyć to, w piekle przynajmniej nie zmarzniesz, ciepła klucho"), ale przed moim biurkiem pojawił się osobnik, który samą obecnością zmusił mnie do zakończenia rozmowy. — Oddzwonię do ciebie. Przyszedł Simon.

Czekając, aż zdejmę słuchawki i zwinę je na plastikowym opakowaniu, Simon poprzestawiał wszystkie długopisy na moim biurku, układając je pod względem koloru i firmy. Nie odzywał się, choć łypał co jakiś czas na pozostałych pracowników, którzy nie ośmielali się podnieść wzroku sponad komputera, garbiąc w krzesłach.

— Coś nie tak? — spytałam, wbijając wzrok w mężczyznę, który przed laty zyskał w moich oczach miano mentora. Opiekuna. Wybawcy. Dostrzegając jego niedogoloną twarz i wiecznie zaspane oczy, które pocierał nieświadomie do momentu, aż całe były zaczerwienione, uśmiechnęłam się z politowaniem. I zrozumiałam, z jakiego powodu właśnie przede mną stał. — Nie mam żadnych problemów.

— Masz dziewięć dni — podkreślił twardo. — Jedyną osobą, która powstrzymuje cię od działania, jesteś ty sama. Miałaś być wilkiem — wytknął mi, unosząc palec i zatrzymując go przed moim nosem. — Mówiłaś mi, że nim jesteś. Moja wataha nie potrzebuje słabych jednostek, przetrwają tylko najsilniejsi! Kiedy wilk nie jest zdolny podążać za stadem, nikt nie będzie go wlókł za futro przez ośnieżone lasy i przeraźliwie zimne pustkowia. — Zatoczył ręką półkole w powietrzu, spoglądając gdzieś, gdzie mój skacowany wzrok nie sięgał. Sapnęłam, ale wtedy jego ręka uderzyła o blat biurka z takim impetem, że aż podskoczyłam na krześle, strącając kubek na ziemię. Roztrzaskał się, odłamkami rozbijając po podłodze; kałuża zimnej herbaty dotarła do zaniedbanych tenisówek Simona. — ZARYCZ.

— Słucham? — spytałam z oburzeniem, ale nie miałam szansy wygrać tej walki. Przewracając oczami, rozchyliłam usta. — Grrrr.

— Jeśli w ten sam sposób podchodzisz do artykułu, za dwa tygodnie będziesz jedynie mglistym wspomnieniem — oznajmił bezdusznie, znikając znów w swoim biurze. W pełni świadoma tego co robię, podniosłam się i zrzuciłam z biurka wszystkie te ułożone długopisy. Potem zabrałam torebkę i napędzana wściekłością, wyleciałam z biura w asyście postukiwania białych jazzówek.

*

Rozlewając nieco wina na dywan, wypełniłam ponownie kieliszek i odstawiłam opróżnioną do połowy butelkę koło biurka, wracając do pisania.

Grzeczni chłopcy to rzadkość. Spotykając uprzejmego mężczyznę stajemy się podejrzliwe, nieufne; z wątpliwością oceniamy sympatyczny uśmiech, szarmanckie przytrzymanie drzwi, bukiet kwiatów, którym wita nas w progu. Wszystkie jesteśmy boleśnie świadome tego, że "książę z bajki" jest jedynie ułudą, motywem z filmów, bujdą i banialuką. Nie ma takich mężczyzn na tym świecie; ci prawdziwi, realni, mijani przez nas na zakorkowanej ulicy słonecznego LA są fałszywi, zakłamani, pełni brudnych grzechów, które próbują zmyć z siebie odrobiną wody. Każdy coś ukrywa. Kwestią czasu jest, bym wywlokła na wierzch to, co jeden z nich usiłuje zmieść pod dywan.

Nie powiem - strzeż się. Ty, do którego kieruję te słowa. Nie chcę, byś stał się ostrożniejszy, byś ważył każdy swój krok, rozglądał się płochliwie w poszukiwaniu mojego wzroku w tłumie.

Zdejmę Cię z piedestału tak szybko, że pożałujesz błyskawicznej kariery.

Kaktus.

Wysłałam całość do Simona, odczekując ledwie parę minut na jego odpowiedź. Ten mężczyzna naprawdę nigdy nie sypiał.

Simon: Brzmi zachęcająco. Kontynuuj.

Zachęcona tymi dwoma zdaniami, chwyciłam za telefon i wystukałam w nim krótkiego smsa - tym samym zgadzając się na spotkanie z Niallem i skazując nas oboje na prawdziwe piekło.

Wino było cudowne, bo nawet nie miałam wyrzutów sumienia.

_______

Od autorki: Witam po krótkiej przerwie! Trochę pochłonęło mnie wspólne opowiadanie z alaskalaska (zero reklamy, ale polecam serdecznie, nazywa się "Halo, Pan z radia?" i można znaleźć je na jej profilu). Wracam jednak razem z Kaktusem i celowo przeciągam wprowadzenie Nialla, bo jestem małym trollem.

Loffki, kisski, miłego czytania! ♥

Kaktus || n.h. || ✓Where stories live. Discover now