1. Dwadzieścia minut po szóstej

566 40 13
                                    


Był czternasty lutego. W Londynie panowała wiosna - witała wszystkich niespodziewanie wysoką temperaturą, iście kwietniowym wietrzykiem i promieniami oślepiającego Słońca, które bezczelnie wpraszało się do pokoi w hotelu na Richmond Mews. Mimo stosunkowo wczesnej pory można było usłyszeć pierwsze ruchy gości, którzy zapewne podekscytowani świętem zakochanych, planowali w głowach grafik całego dnia.

Teddy Brathford zdecydowanie nie był jednym z tych szczęśliwców. Z dozą poirytowania narzucił sobie poduszkę na głowę i burknął złowrogo, przeklinając w myślach wszystkich, którzy postanowili wywlec swoje cielska na korytarz o szóstej rano. Nienawidził poranków - głównie dlatego, że kojarzyły mu się z niechętnymi wstawaniem z wygodnego i ciepłego łóżka, oraz poddawaniu się wszelkim trudom następnych dwudziestu czterech godzin. Nie przyjechał przecież do stolicy Wielkiej Brytanii, aby stać się nagle rannym ptaszkiem.

Jednak zbudzony gwarem wyrządzonym przez hałaśliwych sąsiadów, definitywnie pożegnał się z błogim letargiem i wysunął stopy poza powierzchnię miękkiego materaca. Skrzywił się nieznacznie, gdy tylko poczuł na swojej skórze chłodne powietrze, które produkowała brzęcząca klimatyzacja, a potem owinął się szczelnie szlafrokiem sygnowanym logiem hotelu i podszedł do wielkiego okna z zamiarem wpuszczenia chociaż odrobiny światła do środka.

Nie znał tego miasta, choć od zawsze uważał je za swoje miejsce na Ziemi. Od dziecięcych lat marzył o spokojnym lokum gdzieś w Notting Hill i poświęcaniu nudnych poranków na debatowanie o kolorach tamtejszych kamienic. Miał duszę artysty, a artyści przecież uwielbiali Notting Hill.

Nieprzezorny los zadecydował inaczej. Gnany masowym wiatrem, biegnąc za nieswoimi pragnieniami i realizując plany wymyślone przez innych, osiedlił się w Los Angeles - mieście, które od początku wydawało mu się zepsute i sztuczne. I takim też było.

Denerwujący dźwięk dzwonka rozszedł się po całym pomieszczeniu, wyrywając Teddy'ego z chwili kompletnego zawieszenia. Miał zmienić drażniącą melodyjkę już jakiś czas temu, nękany narzekaniami swojej narzeczonej, ale w jakiś dziwaczny sposób przyzwyczaił się do irytującego Pump up the jam, które kiedyś w ramach żartu ustawił jako przewodnią melodię dla nadchodzących połączeń. Leniwym ruchem zgarnął z nocnej szafki komórkę i przewrócił oczami na widok zdjęcia nikogo innego, jak przyszłej życiowej wybranki.

To nie tak, że nie chciał z nią rozmawiać. Po prostu może nie w tej chwili, ani tym bardziej nie o tej godzinie. Szósta rano nie była dobrą porą na pogawędki o podróży i pierwszych wrażeniach, które przecież były powodem tego niespodziewanego telefonu. Oczywistym było, że pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej - szczególnie, że Brathford nie pozwolił jej ze sobą lecieć. W jej podświadomości musiał kiełkować niepokój. Był tutaj sam - bez nadopiekuńczej matki, która nie miała zamiaru ruszać się z Bristolu, bez grona zaufanych przyjaciół, a w szczególności bez jej oddechu na plecach, który mógłby w trudnych chwilach przypominać mu o tym, że w niedalekiej przyszłości czeka go huczny ślub. Teddy nie miał ochoty na te typowo babskie gadki.

- Cześć Harper - burknął niezbyt przyjaźnie, kiedy tylko przyłożył urządzenie do ucha.

- Czy może nie wpadło Ci do głowy, że powinieneś do mnie zadzwonić zaraz po wylądowaniu?

Mógłby w ciemno zgadywać, że właśnie takie pytanie padnie z jej ust jako pierwsze. Uwielbiała wszystko nadzorować, a oskarżycielski i protekcjonalny ton zostawał przez nią nadużywany już od pewnego czasu. Kiedyś nawet doszedł do wniosku, że jeśli ktokolwiek miałby chęć przyjrzenia się ich rozmowom, to szybko wywnioskowałby, że Harper jest najwredniejszą kobietą na Ziemi. Kto wie, może tak właśnie było.

KIEDY BYLIŚMY MŁODZI  - opowiadanie autorskieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz