Po powrocie do domu nie miałam zbyt wiele do roboty, dlatego rzuciłam plecak i przebrałam się w dresy i t-shirt. Położyłam się w pokoju z książką i włączyłam na laptopie koncert Deep Purple z Kopenhagi z 1972 roku. Tato był jeszcze w pracy, a mama pewnie już z niej wracała i wstąpiła po dzieci do przedszkola.
Przeczytałam już cztery kolejne rozdziały książki o bezbarwnym Tsukuru Tazakim, kiedy usłyszałam krzątanie w hallu. Wyłączyłam muzykę, włożyłam zakładkę w książkę i sięgnęłam po kulę. Zeszłam powoli na dół, gdzie zastałam Jimmy'ego i Marianne siedzących w kuchni.
-Cześć maluchy, hej mamo - przywitałam się i cmoknęłam każde z nich w policzek.
-Jadłaś coś? - spytała mama i przewróciła oczami, kiedy pokręciłam głową. - Siadaj, przebiorę się i coś przygotuję.
Kiedy poszła na górę, żeby pozbyć się kostiumu sięgnęłam do lodówki po sok dla dzieci.
-Jak wam minął dzień?
-Nawet fajnie - powiedziała Marianne. Ach, ta wylewność. To u nas rodzinne.
-Tylko fajnie? Nie poznaliście nikogo?
-Ja poznałem! - powiedział głośno Jimmy.
-Tak?
-Tak, ma na imię Jack. Pokazał mi swój ulubiony samochód. To znaczy taki prawie ulubiony, bo ten najlepszy ma w domu, ale też mi pokaże. Mogę go odwiedzić? - opowiadał rozemocjonowany, a ja pogłaskałam go po jego blond czuprynie.
-Możesz, ale jeśli jego mama się zgodzi. A ty, Marianne? - zwróciłam się do młodszej siostry, ale nie odpowiedziała.
Mama weszła do kuchni i powiedziała:
-Jakiś chłopiec powiedział o dzieciakach, że to okularnicy i Marianne się zasmuciła.
-Tak powiedział? Nie martw się, Marianne. Jeśli jeszcze raz cię obrazi, to ja już z nim sobie porozmawiam.
Kiedy zjedliśmy szybki obiad, wrócił tato. Ale nie sam. Już w progu krzyknął:
-Mam dla was niespodziankę. Nasz żywy transport przybył - a za nim weszło dwóch panów z klatkami dla kotów, w których przyjechały nasze trzy zwierzaki. Za nimi wyskoczył biszkoptowy labrador, Toto, szczekając głośno.
Dzieciaki od razu rzuciły się na psa, ściskając go i klepiąc. Z klatek tato wypuścił Dracona, Bonzo i Yoko, czyli dwa kocury i kocicę.
-A gdzie Pinky i Brain? - spytałam, głaszcząc łaszące się koty.
-Już idą - odpowiedział jeden z panów od transportu, wskazując drugiego, który wyjmował z małej furgonetki klatkę, w której siedziały dwie przestraszone białe myszy.
-Maleństwa! - krzyknęłam i wyszłam z domu w samych kapciach tak szybko, na ile pozwalała mi kula.
-Przewoziliśmy już różne zwierzęta, ale myszy są u nas dość rzadkie - powiedział facet w średnim wieku.
Podparłam kulę o furtkę i wyjęłam myszki z klatki.
-Kochane moje, mamusia tak tęskniła - powiedziałam do nich czule i przytuliłam do siebie. Były jeszcze zestresowane po podróży, bo czułam jak ich serduszka szybko biły, ale po chwili uspokoiły się nieco.
Włożyłam zwierzęta do klatki, którą umieściłam bezpiecznie pod pachą.
-Może zaniosę?
-Nie trzeba, dam radę - powiedziałam, a panowie odjechali trzęsącą się furgonetką.
Byłam już przy schodach, kiedy z drzwi obok moich wyłoniła się czyjaś głowa. O nie.