Początek końca.

1K 81 15
                                    


Słońce niebezpiecznie szybko chyliło się ku zachodowi. Patrzyłem z rosnącym niepokojem na leżącego obok Jimina, odpływającego w fałszywy sen, pod wpływem środków uśmierzających ból.

Prędko wstałem, odwracając głowę. Nie chciałem go zapamiętywać w takim stanie. Widziałem, że umiera, widziałem śmierć w odbiciu jego wyblakłych, niewidzących źrenic. Tęczówki pozbawione kolorytu zabijały mnie za każdym razem, gdy Park rozchylał powieki, by spojrzeć na sufit pokryty naszymi wspólnymi zdjęciami, które przykleiłem tam na jego życzenie, nim przestał uśmierzać mój osobisty ból swoim melodyjnym, skowronim głosem, który budził mnie co rano.

Zacisnąłem oczy nie pozwalając łzom na wypłynięcie z beznamiętnie zaglądających przez okno na zimową aurę oczu. Trzy miesiące. Dali mu trzy miesiące życia.
Minęło dokładnie 91 dni. Jutro już nie zobaczę jego unoszącej się klatki piersiowej, nie ujrzę niemego błagania w niewidzących światła oczach.
Nie zobaczę też delikatnych drgań jego kącików ust, gdy sam uśmiechnięty opowiadałem mu o naszych wspólnych przeżyciach, żeby o mnie pamiętał, gdy będzie odchodził.
Myślami wróciłem do przybijającej rzeczywistości. Spojrzałem na mojego ukochanego Jimina, a z moich ust wyrwało się ciche westchnięcie. W dłonie wziąłem malinową pomadkę do ust i uważnie naznaczyłem nią spierzchnięte usta chłopaka.
-Dzisiaj ostatni dzień, wiesz?- szepnąłem, czując niepohamowany potok łez, powoli wytaczający się z moich przekrwionych ze zmęczenia oczy.
- Nie chcę do tego dopuszczać. Nie chciałem, by tak się stało. - powiedziałem, gładząc jego przeraźliwie zimny policzek. On także wiedział, że ostatni raz z nim rozmawiam. Wiedział to.
- Ale spotkamy się. Spotkamy się w piekle. Tam będziemy obrażać wszystkich swoją miłością, Jimmi. Tam żadna choroba Cię nie dosięgnie, żadne zło nie dotknie. Paradoksalne, prawda? Ale nie dopuszczę, by ktokolwiek Cię tam skrzywdził.- mówiłem cicho, kojącym głosem. Kojącym, ale dygoczący w milionie odczuć. Ale nie pozwalałem by ten paroksyzm w jakikolwiek był odczuwalny dla wciąż pojemnego umysłu mężczyzny. Jeszcze mnie słyszał.
Delikatnie ująłem jego dłoń w swoje, całując z nabożeństwem jej wierzch, zimny jak powietrze za oknem. Nawet zimniejszy.
- Żegnaj Jimin. Nie powiem Ci, że Cię kocham, bo to by była obraza moich uczuć.*- powiedziałem szeptem, nachylając się do jego ust. Delikatnie, naprawdę delikatnie naznaczyłem je wręcz motylim pocałunkiem i wstałem, podchodząc do respiratora, który w większości oddychał za niego. Zacisnąłem lewą dłoń w pięść, a kłykcie zbielały, wraz z nabrzmieniem żył. I jednym cholernym kliknięciem, zapewniłem sobie depresję i towarzyszącą śmierć przez resztę życia.

Wielka miłość dobiegła końca.

Gdy spojrzałem na Parka, opadłem na kolana, chowając twarz w dłoniach. Nienawidziłem się za to. Nienawidziłem się za odebranie mu ostatniego oddechu. Ale...nienawidziłbym się bardziej, gdyby zrobił to ktoś za mnie.
Skończył się żywot Jimmiego, wdzięcznego chłopca o pięknym imieniu, piękniejszej twarzy i najpiękniejszej osobowości, będącej niczym samotny kwiat na pustyni martwych dusz w ładnej oprawie.
Skończyłem się też i ja, dotychczasowy wrak człowieka, teraz kolejna martwa dusza.
~~~~~~
Pogrzeb odbył się dokładnie 21 lipca, o godzinie 16:00. Uczestniczyłem w nim tylko ja, moi rodzice i mama zmarłego. Odkąd społeczność dowiedziała się o chorobie młodszego...nagle wszyscy znajomi oddalili się w obawie przed ewentualnym poniesieniem niektórych kosztów leczenia. Na które Jimin i tak nie miał szans.
Ile to już minęło? Rok? Rok od czasów śmierci mojej ostatniej nadziei, ostatniego człowieka, który potrafił wzbudzić we mnie jakiekolwiek uczucia. Przez ten czas praktycznie nic się nie zmieniło, ja sam nie odczuwałem zmian. Prócz tego, że już nie słyszałem oddechu Jimina, nie patrzyłem na niego z troską, nie śmiałem się z nim.
Życie toczyło się swoim tempem - rano wstawałem, szedłem na terapię, szedłem do sklepu, wracałem do domu, zaszywałem się w pokoju przed telewizorem. I tak codziennie, przez 359 dni. Jedyne co to dwa razy w roku odwiedzałem rodziców.
Ale dzisiejszy dzień...Dzisiejszy dzień był z goła inny. Tradycyjnie wstałem, poszedłem na terapię i poszedłem do sklepu...w którym zostałem świadkiem dosyć niecodziennej sytuacji.
Stary, miejscowy pijak, zaczął w niezbyt przyjemny sposób "przystawiać się" do chłopaka za ladą, zdaje się Jung Hoseoka. Ot, młody sprzedawca, dosyć wysoki, zawsze niesamowicie wesoły i pełen entuzjazmu. Szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy, a pogodny ton przylgnął do niego niczym zapisany w genach ciemny kolor oczu.
- Zostaw go. Niczym Ci nie zawinił.-rzuciłem bezbarwnym tonem, kładąc produkty na taśmę: gumy, bułki i jogurt.
-A ty co? Śmiesz mi rozkazywać, dziecino?!- ryknął mężczyzna, na co ja tylko westchnąłem. Będzie ciężej niż przypuszczałem.
-Opuść proszę ten lokal i więcej się w nim nie pojawiaj, a tym razem obejdzie się bez mordobicia.- podniosłem groźnie rękawy, a pijaczyna nieco się zawahał. Zmierzył mnie wzrokiem, machnął ręką i mamrocząc coś, wyszedł, nie płacąc za stojącego na taśmie jabola.
-Ja za niego zapłacę.-powiedziałem do zagubionego chłopca, który przez moment nie wiedział jak się zachować. Ale po chwili odżył.
Jeszcze nigdy nie słyszałem tak gorących podziękowań.

Kocham was najmocniej, rozdział kolejny w toku, spodziewajcie się niespodzianki za niedługo.

New beginning.Where stories live. Discover now