Rozdział I

71 8 6
                                    

To był zdecydowanie najpiękniejszy dzień w jego życiu. Wszystko wydawało się być niczym z pięknej bajki. Niczym z krainy najcudowniejszych marzeń. Błękitne niebo, bez ani jednej chmurki, nawet takiej owieczkowo białej i puchatej. Słonko, choć w zenicie, grzało przyjemnie, jakby miało zamiar pieścić wszystkich ludzi. Trawa była zielona, jak... Jak... Jak namalowana przez samego Leonarda Da Vinci. Biała pergola prezentowała się wspaniale, zwłaszcza teraz, gdy pnące róże pokrywały ją całą i rozkwitały, roztaczając dookoła zniewalająca woń lawendy. Było to niewątpliwie dziwne, ale dzisiejszego dnia nic nie mogło mu zepsuć. Niebieskawe krzesła były ustawione w równiutkich, wymierzonych co do milimetra, rzędach i już zasiadali na nich goście. Kobiety w eleganckich sukniach i mężczyźni w garniturach. Nawet dzieci, niezależnie od wieku, były przyodziane w drogie, odświętne stroje. Wszystko tylko i wyłącznie dla tego dnia.

On sam odziany był w szyty na miarę, czarny garnitur, pod którym biała koszula opinała się na zestresowanym ciele. Miał wrażenie, że kremowy krawat dusi go i uniemożliwia przełykanie, ale posiadał tę świadomość, że to jedynie złudzenie wywołane nerwami. W końcu z uśmiechem na idealnie ogolonej twarzy, recytował wszystkim dobrze znaną formułkę i wkładał w to całego siebie.

– Ja, Kirito Noboyuki, biorę ciebie, Alice Schuberg, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci. – Kończąc przysięgę nadal z czułością wpatrywał się w stojącą przed nim ukochaną.

Przyodziana była w długą, aż do ziemi, białą suknię. Była to biała replika sukni z filmu „Cinderella", którą Lily James – aktorka grająca tytułowego Kopciuszka – miała podczas balu na zamku. Rude włosy opadały kaskadą na plecy panny młodej. Piegi, zdaniem Kirita, jedynie upiększające twarz umiłowanej, ukryte były pod starannym makijażem, a szmaragdowe oczy tak ciepło wpatrywały się w jego.

Teraz nadeszła jej kolej na wypowiedzenie przysięgi. Oczekiwał tego z drżącym sercem. Rozchyliła swe pełne, krwisto czerwone usta. Wzięła głęboki oddech i... Z pomiędzy jej drżących warg wyszedł odgłos obdzieranego żywcem ze skóry kota.

Usiadł gwałtownie, otwierając szeroko swe niebiesko-fioletowe oczy. Irytujący dźwięk mordowanego zwierzęcia wypełniał cały pokój, ale był w stanie się założyć, że słychać go w całym domu. Pospiesznie sięgnął po telefon komórkowy i bez ceregieli wyciągnął z niego baterię, tylko po to, by uciszyć tego nieszczęsnego kota.

Osobiście wybrał sobie taki, a nie inny dźwięk na budzik, by mieć pewność, że wstanie na konkretną godzinę i za każdym razem przeklinając własną głupotę, twórcę dźwięków, tego co wymyślił telefony komórkowe oraz inteligenta, który postanowił w te telefony wpakować budzik. Na końcu listy znajdowała się istota odpowiedzialna za tworzenie tak ohydnych dzwonków jak zawodzący kot.

To był taki cudowny sen, pomyślał, zrezygnowany odgarniając pół długie, szare włosy z twarzy. Z rozczarowaniem odkrył również, że wcale nie jest ogolony. Na jego pokrytym zarostem policzku spokojnie można było zetrzeć marchewkę, względnie buraki.

Jednakże, niezależnie od tego jak bardzo był zawiedziony aktualnym wyglądem oraz, że nawet we śnie nie usłyszał upragnionej przysięgi z ust swej narzeczonej, musiał ruszyć tyłek i szykować się do pracy. W końcu, z której strony by nie patrzeć, miał już lat trzydzieści i teoretyczno-praktycznie był kolejnym, znudzonym własnym życiem, dorosłym. Dlatego też wypełznął spod satynowej pościeli i stanął przed wielki lustrem, zdobiącym trzydrzwiową szafę.

Dokładnie przyjrzał się swemu odbiciu.

Nadal miał metr osiemdziesiąt wzrostu i stopy o numerze czterdzieści. Nadal był dobrze zbudowany, o tych ukochanych osiemdziesięciu kilogramach wagi, a włosy w dalszym ciągu wołały o wizytę u fryzjera. Wory pod oczyma i potrzeba przywitania się z maszynką do golenia, tak jak każdego poprzedniego dnia, przypominały mu, że powinien zrezygnować z dziecinnych marzeń o ośmiogodzinnym wymiarze pracy.

No i naścienny zegar, jak zawsze, odbijał się w rogu lustra, informując wszem i wobec, iż jest godzina siódma trzydzieści.

– O KURWA! – To na pewno było słychać w całym domu. Obrócił się w stronę białej tarczy z czarnymi cyframi, mając nadzieję, że źle spojrzał lub odbicie w szklanej tafli postanowiło sobie z niego zakpić. Niestety, mała wskazówka uparcie trwała między siódemką, a ósemką, zaś duża łaskotała szóstkę pośrodku okręgu z cyfr. Było wpół do ósmej jak się patrzy.

Tego poranka w rekordowym czasie zrobił z siebie człowieka i opuścił mieszkanie. Wybiegając na ulicę zdążył jedynie skupić na kilka sekund swą uwagę na sznurze stojących w korku aut i burzowych chmurach gromadzących się na niebie. Potem już tylko pędził przed siebie i modlił się, by w tym korku tkwił jego szef.

Nieumarli Tom I : Zawód ŻycieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz