Rozdział 7

1.3K 128 59
                                    

Dopiero gdy zauważyłem krew, zdałem sobie sprawę z tego, że Feliks tak szybko jak to tylko możliwe powinien znaleźć się w szpitalu.

I kiedy ja tak siedziałem w szoku, starając się nie zemdleć, blondyn znów zaczął kaszleć. Zasłaniał przy tym usta swoją prawą dłonią, podczas gdy lewą wciąż ściskał się za bok.

Nie trudno było też dostrzec strużkę karmazynowej krwi spływającą po jego bladej brodzie.

Przez pierwszą chwilę, sparaliżowany przytłaczający wprost strachem, nie byłem w stanie nic zrobić. Przecież nie jestem lekarzem, a co za tym idzie nie mam zielonego pojęcia, co robić w takiej sytuacji.

Przez głowę przewijały mi się dziesiątki najgorszych scenariuszy jakie mogły mieć miejsce.

A co jeśli nie zdążę do szpitala na czas? A co jeśli tamten mężczyzna nas znajdzie? A co jeśli...a co ja ze sobą zrobię, jeżeli go stracę, i to jeszcze zanim go naprawdę poznam?

Wszystkie te pytania nie dawały mi spokoju.

Moją walkę z samym sobą przerwał dopiero Feliks, chwytając mnie za rękę swoją lodowatą dłonią, która w dotyku była delikatna i zimna jak porcelana.

- T-toris, spokojnie wszystko będzie dobrze.

W tamtym momencie coś we mnie pękło i zamarłem w bezruchu, wpatrując się w oczy blondyna.

Nie wiem czemu, ale po moich policzkach zaczęły niekontrolowanie spływać łzy i poczułem coś, o czym już dawno zdążyłem zapomnieć, a przynajmniej tak do tej pory myślałem.

Przez chwilę wydawało mi się, że słyszałem głos taty.

Odkąd tylko pamiętam, był on osobą, która bez względu na to jak zła była sytuacja, nigdy nie dawał tego po sobie poznać. Pod tym względem Feliks mi go trochę przypominał.

Kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, myślałem, że był niezniszczalny i nie dała by mu rady żadna siła na ziemi. Jednak szybko byłem zmuszony do pogodzenia się z faktem, że świata nie obchodzi jak wspaniały ktoś jest, jaki ma kolor skóry, jak wiele ma dzieci, albo jak wielu osobom na nim zależy. Prędzej czy później każdego i tak spotka taki sam los i to bez wyjątku.

W przypadku mojego taty los okazał się być nad wyraz okrutny i zabrał mi go, gdy miałem zaledwie trzynaście lat.

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym dowiedziałem się o jego chorobie, tym bardziej, że w tamtym czasie przechodziłem przez tak zwany "trudny okres" i zachowywałem się jak ostatni idiota, czego do dziś nie potrafię sobie wybaczyć.

Przez większość dzieciństwa, każdą wolną chwilę spędzałem z tatą.

Wiosną i latem chodziliśmy na ryby, puszczaliśmy latawce, a jeśli trafiła się odpowiednia pogoda, tata, oczywiście w tajemnicy przed mamą, zabierał mnie na rejs dookoła jeziora swoją wielką, niebieską łódką, którą pozwolił mi nawet nazwać.

Nie wiem o czym wtedy myślałem, ale nie czekając długo chwyciłem za pędzel i za pomocą kilkunastu koślawych pociągnięć napisałem jedno słowo "sėkmės", co po angielsku oznacza " szczęście". Zaraz potem mój tata dopisał obok swój ulubiony cytat:
" Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą".

Wtedy byłem jeszcze zwykłym bachorem, który nie potrafił zrozumieć prawdziwego znaczenia tych kilku prostych słów.

Po tym już tylko odcisnęliśmy swoje dłonie i nasze wspaniałe dzieło było skończone.

Od tamtego momentu ta łódka była naszą wspólną tajemnicą i zawsze gdy wypływaliśmy nią na jezioro, przenosiliśmy się do własnego świata, w którym mogliśmy zapomnieć o wszelkich zmarwieniach.

Mogliśmy tak dryfować pośród fal z wędką całymi godzinami, wyczekując bursztynowego blasku, znikającego za horyzontem słońca.

Jednak nic nie trwa wiecznie.

Po jednej z wielu wakacyjnych przerw, które spędziłem na nieustannej zabawie, nadszedł czas na pójście do nowej szkoły.

Z początku nie odczuwałem żadnej różnicy, jednak w miarę jak upływał czas, zauważyłem, jak powoli wszystko zaczynało się zmieniać.

Przez całą szkołę podstawową nie miałem najmniejszego problemu z utrzymaniem dobrych ocen, czy też w kontaktach z rówieśnikami, co zaczęło mi sprawiać trudności zaraz po wkroczeniu do tego pokręconego, pozbawionego wszelkiej logiki świata.

Z każdym dniem przybywało nowego materiału do nauki, a czas który chciałem spędzić z ojcem zaczął się niekontrolowanie skracać.

W pewnym momencie nie mogłem już tego znieść i po raz pierwszy w życiu sięgnąłem po papierosy. Był to jednak tylko początek.

Po trzech miesiącach praktycznie każdą przerwę spędzałem z nowo poznanymi osobami, które tak jak paliły w zaułku koło budynku szkoły.

Zacząłem z nimi spędzać czas, który zazwyczaj poświęciłbym na naukę, przez co moje oceny zaczęły się pogarszać, a w dzienniku przy moim nazwisku widniało co raz więcej zaznaczonych nieobecności.

I tak kolejne dni, tygodnie, a w końcu i nawet miesiące spędzałem praktycznie nie zamieniając z rodzicami więcej niż kilka zdań dziennie.

Przefarbowałem włosy na czarno, przekułem uszy i zacząłem ubierać się tylko w ciemne kolory.

Oczywiście nie obyło się bez konsekwencji. Nie długo potem w domu zaczęły się kłótnie, a wymykanie się w nocy, stało się czymś na porządku dziennym.

Nie miałem najmniejszej ochoty siedzieć zamknięty w czterech ścianach. Zamiast tego wolałem szlajać się po mieście z ludźmi, których sam obchodziłem mniej niż zeszłoroczny śnieg.

Zdarzało się też, że przez dzień, czy dwa, nie wracałem do domu na noc, co skutkowało co raz to nowymi sprzeczkami.

Jednak jedyną osobą, która zawsze się na mnie wściekała była moja mama. Tata nigdy nie podniósł na mnie ręki, ani nawet na mnie nie nakrzyczał.

Zamiast tego zachowywał się zupełnie jakby nic się nie stało i z trochę smutnym uśmiechem na ustach, pytał jak mi minął dzień albo, czy nie chciałbym się jak kiedyś przepłynąć łódką po jeziorze.

Jednak nie ważne jak się starał, wciąż mu powtarzałem jedno zdanie: "Może następnym razem".

Zbliżał się koniec semestru, a moja sytuacja w domu była na tyle napięta, że nawet zwykła rozmowa z rodzicami wydawała mi się być czymś niemożliwym.

Była to mglista i ulewna noc gdy, wracając od kolegi do domu, zobaczyłem stojącą przed budynkiem karetkę, do której z pośpiechem wnosili kogoś leżącego na noszach.

Nie rozumiałem co się dzieje, dopóki nie podszedłem bliżej. Zobaczyłem wtedy moją mamę stojącej obok rozbłyskującej niebiesko-czerwonym światłem karetki.

Nie zdążyłem nawet wydusić z siebie słowa, gdy zalana łzami, stanowczo kazała mi wsiadać do samochodu, którym aż do szpitala jechaliśmy za rozpędzoną na sygnale karetką.

Ta niby krótka, trwająca nie więcej niż dziesięć minut podróż, wydawała mi się wtedy trwać wiecznie.

Podczas jazdy próbowałem zapytać mamy o to co się stało, przecież odkąd tylko pamiętam, tata nigdy nie chorował na nic poważniejszego niż zwykła grypa.

I mimo iż przez całą drogę do szpitala mama nie odezwała się do mnie ani słowem, byłem w stanie dostrzec, jak bardzo była roztrzęsiona.

Po przyjeździe do szpitala i przesiedzeniu kilku godzin pod drzwiami sali, do której zabrali mojego tatę werdykt lekarza był jednoznaczny. Chorował na raka.

To be continued...

Taaaa...i z romansu robi się prawdziwy dramat.

~Olaf :P

Aš Tave MyliuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz