Obudziły mnie promienie słońca. Jasne, ale nie w pełnej okazałości. Jakby obawiały się wyjścia z cienia. Zwykle ciężko jest mi wstać z łóżka, ale tym razem nie minęło pół minuty, kiedy odciągałam delikatną i niewinną, jak suknia ślubna firankę. Następnie podciągnęłam się i zasiadłam na wyściełanym jasnym materiałem parapecie, a mój wzrok utkwił w rozświetlającym się krajobrazie okolicy. Blask osadzał się na oknach, a szare kąty uliczki, wydawały się nieco barwniejsze, ale nieprzesadnie, jak dzieje się to w czasie południa.
Złapałam się tej chwili, jak koła ratunkowego. Prawie całą noc spędziłam na rozmyślaniu. Mój pokój parował od bólu. Potrzebowałam niezwłocznie go ukoić, zobaczyć trochę światła w całym tym bałaganie. Musiałam odnaleźć siebie.
Bycie mną, czasami było wyczerpujące. Takie naprawdę wyczerpujące, wyczerpujące. Inni potrafili poradzić sobie z ogromnymi problemami, nie tracąc opanowania, ale ja traciłam głowę przy sprawach małego kalibru, zupełnych błahostkach.
To teraz, nie jest błahostką. To cholerna bomba atomowa. Wybuchła, tworząc panikę, a potem powoli wszystkich zatruwała. Dokładnie tak opisałabym śmierć jednej z nielicznych bliskich mi osób, stratę mojego brata, mojego wiecznego rycerza, dumę szkoły, pociechę rodziny. Chodzącą perfekcję, zdobywającą mnóstwo medali z koszykówki i nagród z poważnych konkursów, przy małym wysiłku, do przystąpienia których, nalegali nauczyciele.
Był tak idealny, że nieraz żartowałam, że rodzice wszystko przelali na niego, mi pozostawiając resztki. Ja nigdy się do niego nie umywałam. Nie przyswajałam wiedzy z taką szybkością, nie umiałam tak zjednać sobie ludzi, traktować spraw tak lekko, jak robił to on. Mimo tych różnic, synchronizowaliśmy się, jak tylko rodzeństwo może. Zawsze wiedział, jak poprawić mi humor, a ja, jak doradzić mu w zdobyciu dziewczyny. Pewnego październikowego dnia, zyskał tak pewną wspaniałą duszyczkę, która równocześnie dorównywała mu intelektem i urodą, Ruby.
To ona tamtego upalnego dnia cała się trzęsła, ze szklącymi i szeroko otwartymi niebieskimi oczyma, informując mnie o jego wypadku.
-Nora... Stało się coś potwornego. On. Ja. On. – W pewnym momencie gorycz przeważyła nad jej głosem i nie potrafiła nic więcej wymówić. Jej łzy kapały na kamienną ścieżkę, prowadzącą do domu.
-Ruby? –Otoczyłam ją ramionami, czując jak drży. –Ciii – próbowałam ją uspokoić, delikatnie gładząc jej długie czarne włosy – pomalutku, co się stało?
Wzięła głęboki oddech i ciężko dysząc, zaczęła mówić.
-Zadzwoniłam do Alexa i poprosiłam go, żeby po mnie przyjechał, właśnie skończyłam kurs, uciekł mi autobus i nie miałam, jak wrócić. Chciał jak najszybciej przyjechać, więc wsiadł na motor - Kiedy padło ostatnie słowo, poczułam czysty niepokój, ale pozwoliłam jej mówić dalej. –Czekałam na niego i w międzyczasie zaczął padać deszcz– No tak, w końcu jeszcze chwilę temu denerwowałam się, że ubrałam tą przeklętą sukienkę, która przylgnęła do mnie, jak druga skóra. -Ale długo się nie pojawiał, więc do niego zadzwoniłam. Odebrała obca osoba i powiedziała mi, że jakiś samochód wpadł w poślizg i się o niego otarł, a on stracił panowanie nad maszyną –Nie zapowiada się dobrze, pewnie bardzo się poobijał, pomyślałam, wspominając jego nie tak dawną przygodę z motorem. –Przyjechała policja, spisała zeznania, a jego zabrała karetka. Nie pozwolili mi jechać.
Kwadrans później, wszyscy znajdowaliśmy się w szpitalu, tj: ja, mama, Ruby i dziadkowie. Niedługo potem, dołączyli również ciocia Beth z wujkiem Jackiem, kuzynka Mary i kuzyn Bary. W następną godzinę, sala oczekiwań zgromadziła także najlepszych przyjaciół Alexa i moich zarazem: Cassandrę, Andrew i Jasspera. Zgrani, jak w święta Bożego Narodzenia. Przerażeni, jak małe dzieci, oczekiwaliśmy na rozstrzygnięcie operacji. Tak, był na ostrym dyżurze. Tak, mała granica dzieliła go od śmierci.
Tak mała, że lekarze przez długie godziny nie potrafili go przywrócić. Pozwolili mu, w spokoju odejść. Minuty zadecydowały o jego śmierci i utracie naszej nadziei.
Kiedy przyszło mi się z nim pożegnać, nie dowierzałam. Siedziałam przy jego boku, trzymałam jego zimną dłoń i nie mogłam uwierzyć, że już nigdy nie poczuję jego dotyku ani nie usłyszę jego głosu. Nie wiedziałam co powiedzieć, a czas pchał niewzruszony do przodu, zupełnie jakby nic się nie stało. Ale to był ostatni raz, więc musiałam go dobrze wykorzystać.
Pochyliłam się nad nim, wdychając jego zapach. Ta wanilia pokonywała nawet detergent.
-Alex, mój kochany braciszku - załkałam - byłeś i jesteś dla mnie wszystkim. Nie spodziewałam się, że twoim pierwszym dużym błędem będzie wejście na motor. Oczekiwałam go dopiero grubo po dwudziestce, gdy zakładałbyś rodzinę. Ale wiem, że to nie twoja wina. Obiecuję, że tego kierowcę spotka należyta kara. Nie rozumiem tylko, jak ten Bóg, o którym babcia nam tyle opowiadała, może być taki okrutny. Pewnie jest o ciebie zazdrosny i chce nam cię ukraść. - Próbowałam zażartować, ale to tylko przysporzyło mi więcej bólu. -Kocham cię i zawsze będziesz w moim sercu, nawet jeśli będziesz tak daleko ode mnie. - Skupiłam uwagę na całej jego osobie. Na stale rozwichrzonych brązowych włosach i oczach przypominających gorącą czekoladę, nieprzeciętnej sylwetce, którą wyrobił podczas grania w koszykówkę, ogromnych dłoniach i na jego charakterystycznym znaku, małym pieprzyku przy obojczyku. Tak właściwie, to jest nasz charakterystyczny znak. Często składaliśmy sobie obietnice, oboje dotykając tego punktu. Tym razem też to zrobiłam. -Nigdy o tobie nie zapomnę, Alex.
Blackmerry nie jest dużym miastem, ale wystarczająco, by niektóre sprawy przetaczały się bez echa. Jednak Alex był tak popularny, jak tylko pozwalała na to liczba mieszkańców, więc wiadomość o nim rozeszła się z prędkością najlepszych plotkar w szkole. Babcie zasiadały na wysłużonych ławkach, zawzięcie dyskutując o stracie Bymerrów, matki niby przypadkiem spotykały się w sklepie, a dzieciaki opowiadały to, co zasłyszały od rodziców. Jedynie mój dom z wiecznie żywego, stał się ostoją ciszy.
Melancholia snuła się z każdym krokiem, z przejechaniem palcem po kanapie, ze ścieraniem kurzu. Moja matka doprowadziła się do takiego stanu, że po raz pierwszy poczułam ulgę, że tata nie może już jej zobaczyć, załamałby się. Grace, choć była najsilniejszą kobietą, jaką znałam, po stracie męża i syna, nie potrafiła się otrząsnąć. Nie umiała także wprowadzić do domu tamtego ciepła, które malowało uśmiech na naszych twarzach i pomagało przezwyciężyć najcięższe próby. Od czerwca mijały miesiące, omijałyśmy się, niczym magnesy, które nie chcą połączyć swojego cierpienia, co tylko je kumulowało. Ale nie winiłam jej. Robiłam to samo, odrzucałam wszystkich, na których kiedykolwiek mi zależało. Nie chciałam nikogo tym zranić, po prostu się bałam. Jak niczego, bałam się, że jeśli na moment pozwolę sobie być szczęśliwą, to mnie zrujnuje i nie będę umiała się podnieść. To strach mną kierował. Strach przed utratą.
W końcu nadszedł sierpień następnego roku. Słońce coraz odważniej pokazywało się znad horyzontu. I to był impuls, poczułam że muszę iść jego śladem i w końcu coś zmienić.
Teraz wiem, że to był dopiero początek wszystkiego, co miało mnie spotkać. Miałam zrozumieć, że żyłam płytkim życiem, poznać co to gwałtowność i zakochać się w niej.
___
Jest i początek. :)
Doceń moją pracę. Jeśli Ci się podoba, zostaw gwiazdkę i skomentuj. Dla Ciebie, to moment, a dla mnie będzie to bardzo dużo znaczyło. ♥
YOU ARE READING
Sunrises with Nora
Teen FictionCzasami, po drugiej stronie życia, nie jest to rodzaj życia jaki chcesz. Nie chcesz walczenia samotnie ze swoimi demonami, przypadkowych dat i monotonności, ale nie masz wyboru.