Rozdział VIII

314 38 9
                                    

Obudziły mnie przeraźliwe krzyki. Jakiejś kobiety. Dziwnie znajomy głos. Z trudem się uniosłem, podpierając się rękoma. Nasłuchiwałem odgłosów. 

— Nie zbliżaj się do mojego syna! — krzyczała.

— Zamknij się, kurwo. Manuel jest również moim synem i będę robił z nim wszystko, co mi się podoba. A ty kurwo, będziesz na to patrzeć. Będziesz patrzeć, jak twój synuś błaga o pomoc i nic nie będziesz mogła zrobić, bo inaczej on umrze.

Manuel to moje imię. Czy to oznaczało, że to moi rodzice się kłócili? Próbowałem sobie przypomnieć, ale bezskutecznie. Pamiętałem tylko lazurowe oczy i siwiejącego blondyna o imieniu Bastian. 

— Dość.

— Co dość? Od kiedy skończył cztery lata nawet na niego nie spojrzałaś, kiedy przyszedł zapłakany. A teraz sobie przypomniałaś, kiedy jest sławny i bogaty?

— Dość. Znęcałeś się nad nim, a teraz prawie umarł.

— Nie dramatyzuj. Nic mu nie jest. Robiłem, robię i będę robić z niego prawdziwego mężczyznę. Mój syn nie będzie mazgajem, który przychodzi do mamusi z płaczem lub chowa się za plecami Schweinsteigera...

— Znęcasz się nad nim!

— Ja przynajmniej zwracam na niego uwagę.

Musiałem stąd uciec. Rzekomi rodzice nie emanowali poczuciem bezpieczeństwa.Otrząsnąłem się z odrętwienia i  wstałem z szpitalnego łóżka. W sumie to nic poza głową, którą miałem zabandażowaną, mnie nie bolało. Zrobiłem jeden, malutki kroczek i jęknąłem z bólu. Moja kostka chyba była skręcona. Ale mogłem wytrzymać ten dyskomfort. Drzwi nie były dobrą drogą ucieczki. Ale okno... Kto wie... 

Szpitalną koszulą targał wiatr. Zimno spowodowało, że kostka mniej bolała.

Starałem się dokuśtykać do okna, kiedy drzwi się otworzyły.

— Manuel, nie powinieneś spać? — zapytał ojciec. Postawiłem kontuzjowaną stopę na parapecie, otwierając uchyloną okiennicę. — Co tu robisz?!

Do sali wtargnął lekarz i pielęgniarki. Ich oczy rozszerzyły się, przypominając spodki.

— Zwijam manatki — zaśmiałem się histerycznie jak psychopata. 

Chwyciłem się ramy okiennej i oderwałem nogę od podłogi. Wyskoczyłem. Spadek był wyjątkowo szybki. Wrzasnąłem z bólu, kiedy moje stopy dotknęły ziemi. Moja kostka niemiłosiernie bolała. Skuliłem się na chodniku, płacząc.

Spojrzałem w górę. Parter. 

Głupi zawsze ma szczęście.

Musiałem uciekać. W oddali słyszałem odgłos kroków. Wstałem, zaciskając zęby. Pokuśtykałem najszybciej, jak mogłem w pierwszy lepszy zaułek i schowałem się w kontenerze na śmieci. Nie miałem innego wyjścia. Smród był niesamowity. 

Nasłuchiwałem.

Zbliżali się.

— Gdzie do cholery mógł się schować!

— Nie mógł daleko uciec.

— Racja. Szukajmy dalej.

Dwa obce głosy. Powoli wygrzebywałem się spośród śmieci i szykowałem się do opuszczenia śmietnika. Uchyliłem pokrywę i rozejrzałem się o okolicy.

Pusto.

Wyszedłem.

— Tutaj się ptaszek schował.

Spojrzałem w niebieskie oczy nieznajomego. Budziły zaufanie. Wyciągnął do mnie rękę.

— Chodź.

Nadal patrzyłem na niego nieufnie. Był obcy.

— Jestem od Bastiego. Od takiego siwiejącego blondyna.

Powoli podszedłem do niego.

— Chodźmy, bo tamci wrócą, a Basti zamorduje mnie jeśli ci się coś stanie.

Chwyciłem jego rękę.

Miałem jednak wrażenie, że podpisałem pakt z diabłem.

---------------------------------------------------------------------

Jak obstawiacie, kim jest nieznajomy i czy jego intencje są dobre? Mam nadzieję,  rozdział Wam się podoba.

Pozdrawiam. 




Rozbite szkło | Lewandowski x NeuerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz