Rozdział Drugi

17 0 0
                                    

Huk mnie obezwładnia. Na moment tracę słuch, moją głowę wypełnia pisk nie do zniesienia. Gwałtownie odwracam głowę. Nie wiem, co się dzieje. Biegnę do najbliższego okna. I wtedy czas się zatrzymuje. Widzę to.

Szkoła stoi w płomieniach.

Do nieba unosi się niemal czarny dym.

Nie.

To się nie dzieje. Nie mogę się poruszyć. Moje ciało przeszywa paraliż.

Carl.

Gwałtownie się zrywam. Wokół mnie biegają i krzyczą ludzie. Pacjenci, pielęgniarki i lekarze. Tak samo zdezorientowani. Tak samo przerażeni. Uderzam w przycisk windy. Szybciej, myślę. Porzucam ten pomysł, nie mam czasu. Ruszam w stronę schodów. Obraz zamazuje mi się przez łzy, napływające do moich oczu. Mrugam, żeby się ich pozbyć, ale zbierają się kolejne. Nie teraz. Przebieram nogami licząc na to, że mi się nie poplączą. Ledwo udaje mi się wyrabiać na zakrętach. W tym momencie wiem, że już nigdy nie założę ponownie obcasów. Wpadam na kogoś. To jakaś położna. Wysypuje się jej wszystko, co miała w rękach. W innej sytuacji pewnie przeprosiłabym, pomogła wstać i pozbierać rzeczy, ale w tym momencie mnie to nie obchodzi. Odzyskuję równowagę i pędzę dalej. Chcę powiedzieć przepraszam, ale jedynie bąkam coś niezrozumiałego.

Z impetem wypadam na zewnątrz. Już czuję drażniący zapach siarki. Nie przestaję biec. Przecinam ulicę. Nie obchodzą mnie samochody, które i tak w większości się zatrzymują.

Wbiegam na plac. Niebo jest czarne. Wokół mnie panuje istny chaos. Całe lewe skrzydło szkoły jest całkowicie zawalone. Płomienie liżą ściany. Ludzie są wszędzie. Zmasakrowani, zakrwawieni. Leżą ciała i ich części. Słyszę krzyki, wrzask. Widzę tłoczących się nastolatków wychodzących z internatu. Są w szoku. Płaczą. Próbują pomóc. Ale jest za późno. Dostrzegam jeszcze uczniów znajdujących się w środku szkoły. Przerażenie jest wręcz namacalne. Serce mi wali. Ze strachu i ze zmęczenia. Nie potrafię już dłużej się powstrzymać. Łzy płyną. Nie ma ich końca. Jest mi niedobrze. Upadam na trawę i zwracam. Wycieram usta ręką. Odgarniam włosy. Słyszę z tyłu wycie syren. Idioci. Przybyłam tu pierwsza na piechotę. Podnoszę się. Nie ma czasu. Muszę znaleźć Carla.

Ktoś chyba łapie mnie za rękę, ale wyrywam się i idę dalej. Potykam się i przewracam na kogoś.  Cholerne buty.

Wstaję. Najpierw, pomimo silnej niechęci, penetruję teren. Nie widzę go. Waham się. Musi być w środku. Głównym wejściem nie dam rady, kieruję się do tylnego. Ktoś się na mnie gapi. Woła mnie. Mam go gdzieś. Karetki parkują.
Dopiero po chwili zerkam na to, na co upadłam. To dziewczyna. Nie żyje. Wnioskuję to po opłakanym stanie w jakim znajduje się jej ciało pozbawione kończyn, włosów oraz części twarzy.
Ponownie zwracam. Staram nie patrzeć się już na ziemię i idę na tyły budynku.

Z tyłu szkoła nie wygląda lepiej. Przypomina bardziej szkielet. Podbiegam do drzwi. Otwieram je. Dym bucha z wewnątrz. Pieką mnie oczy. Cofam się. Kaszlę. Ponownie wymiotuję, tylko tym razem żółcią. Nie mogę się poddać. Wchodzę do budynku.

Od razu otacza mnie gorąco. Czuję je na całym ciele. Jest jak w kotle. Po mojej prawej znajduje się sala gimnastyczna. Cieszę się, że nie widzę tego, co tam się dzieje. Skręcam w lewo i schodzę na dół. Wszędzie leżą ludzie. Martwi. Nikt nie woła, nikt się nie porusza. Widzę płomienie. Dym wdziera się do moich płuc i je podrażnia.

- Carl! - krzyczę - Carl! - Kaszlę. Opieram się ręką o ścianę. Dam radę. Muszę.

Chcę pójść pod moją szafkę, ale jestem pewna, że się do niej nie dostanę. Wmawiam sobie, że nie miał powodu tam iść, bo wiedział, że pójdę do szpitala. Druga strona korytarza ma dużo większe przejście. Skręcam w małe pomieszczenie, tak zwany "pokoik szafek". Swoje mają tam w większości bogate, popularne dzieciaki. Przeczesuję labirynt. Nikogo nie ma. To logiczne. Na długiej przerwie większość wychodzi na dziedziniec. Dziękuję za to w duchu. Z każdą chwilą czuję się coraz gorzej. Kręci mi się w głowie. Jestem zbyt słaba by iść dalej. Gardło mam całe zdarte, już nawet nie mogę wołać przyjaciela. Muszę zawrócić. Wychodzę i kieruję się do wyjścia. Nagle słyszę trzask, huk. Na schody stacza się gruz i deski. Wyście się zawaliło. Nie zamknęłam drzwi. Jestem na siebie wściekła. Została odcięta mi jedyna droga ucieczki. Strach mnie paraliżuje. Nie nie nie nie. Nie mogę tu utknąć. Nie wiem co mam robić.

Rezygnuję z poszukiwań, modląc się w duchu, aby Carl był cały i zdrowy. Myśl, krzyczę na siebie w głowie.

Muszę się wydostać przez okno. Czyli dostać się na piętro. Czyli wyskoczyć z pierwszego piętra płonącego budynku. Próbuję się uspokoić. To trudne. Cholernie trudne. W końcu powstrzymuję wszystkie emocje i postanawiam iść szukać wyjścia. Inaczej się usmażę, albo uduszę.

Nagle się potykam i wywracam. Uderzam o coś kolanem, które natychmiast przeszywa ból. Z mojego gardła wydobywa się charkot. Próbuję zobaczyć co z nogą, ale jest zbyt ciemno. Sięgam ręką i wyczuwam coś mokrego. To krew idiotko, karcę się w myślach. Przewracam oczami, ale nagle coś dostrzegam. Dziura, jakaś wyrwa w suficie. Pod nią sterta gruzu. Szubko się zrywam i kulejąc podchodzę. Spoglądam do góry. To pierwsze piętro. Sala francuskiego. Ale sufit jest za wysoko. Rozglądam się. Przewracam najbliżej stojącą szafkę i podsuwam ją pod dziurę. Z rozciętym kolanem jest to nieziemsko trudne. Już nigdy nie przeklnę żadnej lekcji wf-u. Wchodzę na szafkę. Staję, ale trochę się chwieje. Łapię rękami sufit i podciągam się lekko. Napina mi się noga, co wywołuje kolejną falę bólu. W sali jest tylko kilka powywracanych ławek i leżą jakieś papiery i książki. Odwracam się, opieram ręce na suficie i podskakuję. Za pierwszym razem nie wychodzi. Z mojego gardła wydobywa się ryk, gdy upadam na obie nogi. Przynajmniej nie skręciłam kostki w tych butach. Podciągam się znowu. Udaje mi się dopiero za trzecim razem. Siadam na podłodze. Na piętrze jest światło. Rana na nodze wygląda okropnie, ale nie przyglądam się jej długo, bo znowu mnie mdli. Urywam kawałek bluzki i obwiązuję ją sobie wokół rozcięcia, mając nikłe nadzieje, że jakkolwiek zatamuje to krwawienie. Wstaję. Podczas wszystkich tych czynności towarzyszy mi grymas bólu, ale udaje mi się powstrzymać krzyk, gdyż moje gardło jest już i tak nieziemsko pozdzierane.

Opuszczam salę. Jestem na korytarzu. Nikogo już nie ma, pewnie zdążyli powyciągać wszystkich uczniów. Podchodzę do okna. Chcę je otworzyć, ale w ułamku sekundy kątem oka dostrzegam ruch po mojej lewej. Odwracam głowę. Widzę jakby cień. Mrużę oczy, ale niewiele to daje. Ponownie spoglądam na okno. Robię coś szalonego. Aż sama w to nie wierzę, ponieważ zaczynam skradać się do lewej - najbardziej zmasakrowanej części szkoły. Im dalej się zapuszczam, tym bardziej zawalone są ściany, tym więcej ciał znajduję. Oczy mam już kompletnie wysuszone. Cały czas coś się sypie. Serce mi wali. Boję się. Stawiam krok. Pod moimi stopami drewno się kruszy. Wciągam powietrze - nie chcę zrobić żadnego gwałtownego ruchu. Najdelikatniej jak mogę cofam nogę, ale nagle pod drugą łamią się deski i ta zapada się. Ból jest niemiłosierny. Znacznie gorszy od stłuczenia kolana. Na moje nieszczęście tym razem ucierpiała druga noga. Czuję drzazgi wbijające się z skórę. Próbuję poruszyć stopą, ale jest jeszcze gorzej.

Nie mam pojęcia, co robić. Przełykam ślinę wywołującą ból gardła i słyszę to.

Ciche pęknięcia. Podnoszę głowę do góry.

I wtedy sufit się zawala.

Udaje mi się zasłonić głowę rękami, gdy piętro spada na mnie.

Ostatnie co widzę, to spoglądający na mnie blask fioletowych oczu.

A potem nie ma już nic.



WanderersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz