Prolog

53 3 40
                                    

- Rose! Oddaj mi to! - krzyknąłem, biegnąc za moją sześcioletnią siostrzyczką, która nie chciała mi oddać mojego MP4. Miała krótkie nóżki, ale biegała na nich zdecydowanie za szybko. W końcu schowałem się za jednym z wielu drzew, które były w lesie i czekałem, aż zawróci. Czekałem długo, bo gdzieś sobie poszła. Zrezygnowany wróciłem do domu. Wiedziałem przecież, że nic jej się nie stanie. Pewnie poszła w odwiedziny do przyjaciela, którego za żadne skarby nie chce przedstawiać ani mi ani rodzicom. Kiedyś dowiem się co to za człowiek. Po jakiejś godzinie usłyszałem jej śliczny głosik, nucący dobrze znaną nam piosenkę. Uśmiechnąłem się. Była taka urocza!

- Mick! Wróciłam!

- Słyszę, słyszę. Nie musisz się tak drzeć smyku. - wyszedłem jej na spotkanie z wielkim uśmiechem na twarzy.

- Miałeś mnie tak nie nazywać! - dąsała się.

- Masz sześć lat, aj ja dziesięć. Mam prawo tak do ciebie mówić. - zaplotłem ręce na piersi i zadowolony patrzyłem na jej minę.

- Nie masz! Ja cię nie przezywam! - naburmuszona zaczęła tupać nogą. Zachichotałem.

- Oj, nie mazgaj się już. Przecież ja tylko żartuję! - uśmiechnąłem się do niej szeroko i zacząłem ją łaskotać. Jej śmiech roznosił się po całym domu.

- Już dość! Przestań! - prosiła.

- Dobrze, ale pod warunkiem, że pobawimy się w żołnierzy! - zachichotała na moją propozycję.

- Ajaj kapitanie! - zasalutowała mi.

- Chyba ci się kwestie pomyliły, szeregowa! - upomniałem ją , naśladując ton prawdziwego generała na wzór takich, jakich widziałem w filmach.

- Przepraszam... - burknęła, starając się zachować powagę, co przyszło jej z wielkim trudem.

- Uwielbiam tą twoją minkę. Wyglądasz wtedy tak niegroźnie i bezbronnie... - rozkleiłem się. - Ale dość tego. Gotowi na wymarsz, żołnierzu?!

- Tak jest, sir! - znów zasalutowała.

- W prawo zwrot! I raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery... - zakrzyknąłem i rozpoczęliśmy marsz. Przez dobrych parę minut trwała cisza, aż wreszcie dotarliśmy do wielkiej polany. Cała była pokryta nieznanymi nam kwiatami o różnej barwie i kształcie. Przez środek płynęła wąska rzeczka, wystarczająco płytka, by przez nią przejść. Była bardzo czysta, a na dnie połyskiwały małe, białe kamienie. Przy rzece stała wielka, zwisająca ku toni wierzba płacząca, której gałęzie lekko ruszały się na wietrze, jakby z nim tańcząc do znanej tylko im melodii. Od razu pobiegliśmy w stronę wody.

- Kto ostatni przy rzece ten myje naczynia po obiedzie! - krzyknąłem.

- W takim razie szykuj rączki! - odkrzyknęła.

Sprawnie mnie wyprzedziła i wbiegła do wody, mocząc przy tym nową sukienkę. Oczywiście ani trochę się tym nie przejęła. Ochlapała mnie i zaczęła śmiać się z zadowoleniem. Tak zaczęła się nasza nowa zabawa. Po wszystkim byliśmy cali mokrzy i położyliśmy się na trawie, by trochę przeschnąć. Nasze twarze wyrażały beztroskę i błogość. Rose popatrzyła na zegarek, który nosiła na ręce i szybko zerwała się z miejsca.

- Mick! Rodzice zaraz będą! - zerwałem się równie szybko jak ona. i razem udaliśmy się w drogę powrotną.  W połowie moja siostra przystanęła.

- Co jest? - spytałem.

- Wydawało mi się, że coś słyszałam... - rozglądała się.

- Wydawało ci się. 

- Nie, ja naprawdę coś słyszałam!

- To twoja wybujała wyobraźnia. Rusz się! - pociągnąłem ją za rękę. Z wielkim ociąganiem ruszyła przed siebie, patrząc przez chwilę w tył. Mruknęła coś niezrozumiale pod nosem. Naszym oczom ponownie ukazała się  drewniana chatka, a przed nią rodzice, którzy już na nas czekali, uśmiechając się do nas. Pobiegliśmy w ich stronę i szybko zamknęliśmy ich w czułem uścisku. Mama trochę nas od siebie odsunęła, by złapać oddech.

- Chcecie nas podusić? Dlaczego jesteście cali mokrzy?! - spojrzała na nas surowo. Popatrzyłem na siostrę i opuszczając głowę, powiedziałem :

- To był jej pomysł!

- Wcale nie! Przecież ty to wymyśliłeś!

- Nieprawda!

- Prawda! - kłótnię czas zacząć.

- Dość! - tata uciszył nas szybciej, niż się spodziewaliśmy. - Nieważne kto to wymyślił. Oboje braliście w tym udział, więc oboje jesteście winni, dotarło?

- Tak, tato - odpowiedzieliśmy równocześnie. - A jak było u Pani Smith? Sprzedało się coś? - zapytałem. 

- Nie dzisiaj, to był kiepski dzień. - mama westchnęła. - Ludziom nie są już potrzebne gliniane garnki. W sumie to chyba lepiej będzie jeśli ja będę szyć ubrania, a tata będzie naprawiał różne sprzęty... Z tego są lepsze pieniądze. Ale nie stójmy tu tak, bo się przeziębicie. Idźcie się przebrać, a ja zrobię obiad. - pobiegliśmy do swojego pokoju, a rodzice ruszyli w stronę kuchni. Jesteśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Może niezbyt bogatą, ale nikomu niczego nie brakowało. Jaki los potrafi być zmienny. Podczas wspólnego obiadu Rose znów coś usłyszała i zwróciła na to uwagę rodzicom. Oboje jednak stwierdzili , że to pewnie wiatr. Ona jednak nadal trwała przy swoim. Po chwili do drzwi ktoś zaczął pukać.  Moja siostra zerwała się z miejsca i krzyknęła do ojca, otwierającego drzwi :

- Nie rób tego! - ale było już za późno. Tata otworzył drzwi, a chwilę później leżał martwy na ziemi. Mama krzyknęła przerażona i popchnęła nas do tylnych drzwi, nakazując nam uciekać, a sama starała się zatrzymać monstrum, które właśnie wchodziło przez nasze drzwi. Ona również zginęła.  Biegłem , trzymając mocno moją siostrzyczkę za małą rączkę, krzycząc raz po raz :

- Pośpiesz się, Rose! On nie może nas dopaść! - biegliśmy lasem, a nasze serca rozrywał żal po stracie rodziców. Wiedzieliśmy, że teraz nic nie będzie już takie samo.

Hej,

Oto nowa opowieść, tym razem o Micku, wiem, że ten rozdział na pewno wyda się wam znajomy, jeśli czytaliście "Rose The Huntress", gdyż postanowiłam zacząć właśnie tym wspomnieniem. To... do następnego!

gabi 12959


 

Wyrzutek [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz