Rozdział 1

22 1 1
                                    

Od śmierci rodziców minął rok. Dokładnie tydzień temu pożar zniszczył nasz nowy dom. Rose przepadła. Tak bardzo chciałem, żeby żyła, a jednak nie było jej ze mną. Tamten dzień spowodował moją depresję. Najpierw strata rodziców, a potem ukochanej siostry bardzo mnie zabolała i myśli samobójcze plątały mi się po głowie. W szpitalu jej nie było,  pytałem. Siedziałem właśnie w moim pokoju. No... nie do końca moim. To nie był mój dom. Ściany we wszystkich pokojach miały jasnozielony kolor,  a tynk odpadał z nich w niektórych miejscach. Drewniana podłoga skrzypiała za każdym krokiem, a na podrapanych biurkach ciężko było odrabiać jakiekolwiek lekcje. Tak z grubsza wyglądał sierociniec, w którym się znajdowałem. Z dala od rodzinnego domu,  z dala od wspomnień, wywieziony do zupełnie innego miasta. Skazany na ciągłe drwiny ze strony innych dzieci mieszkających tu ze mną. Byłem inny. Tak się czułem i tak właśnie wyglądałem. Po pożarze zostało mi niewiele;  parę ubrań i zdjęcie. Byłem na nim ja i Rose. Obramowanie było przypalone. To właśnie była dla mnie najcenniejsza rzecz z ocalałych. Patrzyłem teraz na nie,  palcem jeżdżąc po obrazie siostry, z czułością go gładząc. Drobne łzy spływały mi po policzkach i serce rozrywał wielki żal i złość na samego siebie,  że nie potrafiłem jej uratować. Z drugiej jednak strony jak miałem to zrobić?  Dym był wszędzie. Oczy szczypały niemiłosiernie, a płuca paliły żywym ogniem. Nic wtedy nie widziałem. Nawoływałem ją, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Szukałem, ale nigdzie jej nie było. Moja mała przepadła, a z nią również moje szczęście, ostoja i uśmiech. Stałem się niestabilnym psychicznie chłopcem, któremu życie wydawało się już zupełnie obojętne. Przez drzwi ktoś wszedł. Z powodu moich przeżyć i złego stanu zdrowia zostałem odizolowany od reszty wychowanków sierocińca. Każdy posiłek jadłem w pokoju,  w którym z resztą spędzałem każdą, wolną chwilę. Moja opiekunka popatrzyła na mnie ze współczuciem. Zawsze tak patrzyła. Denerwowało mnie to trochę, bo nie chciałem by wszyscy czuli do mnie tylko litość. Mimo wszystko była dla mnie najżyczliwszą osobą w całym ośrodku.
- Znów płakałeś,  Micky? - usiadła koło mnie.
- Mam na imię Mick,  nie Micky - burknąłem.
- No tak. Zapomniałam, że jesteś już dużym chłopcem - poczochrała mi czule włosy, uśmiechając się. Lekko oparłem głowę o jej ramię, wciąż zapłakany, patrząc na zdjęcie. - Musiała być cudowną dziewczynką.
- I taka była. Dopóki nie zginęła. - westchnąłem.
- Oh Mick... Nawet nie wiesz jak bardzo chciałabym cię adoptować, ale wiesz, że nie mogę. Adoptowałam już dziesiątkę dzieci i ledwo wiąże koniec z końcem.
- Wiem. Szkoda, że nie możesz mieć swoich dzieci. Byłoby ci łatwiej się z nimi dogadać.
- O czym ty mowisz? - zdziwiła się. - Posłuchaj, chłopcze. Ja mogę mieć dzieci,  ale z mężem zdecydowaliśmy, że adoptujemy kilka.
- Dlaczego nie chcieliście mieć swoich?
- Na świecie jest dużo ludzi. Dzieci czekają w sierocińcach, takich jak ten na nowy dom i kochającą rodzinę. Urodzenie nowych dzieci nie pomoże światu, nie pomoże tym dzieciom. Adopcja choć kilku dzieci sprawia, że dajemy im nowe, lepsze życie a w zamian dostajemy wdzięczność i równie silną miłość oraz przywiązanie. - uśmiechnęła się. - Dziś zadzwoniła do nas rodzina,  która wyraziła chęć adoptowania cię. - poruszyłem się nerwowo. Z jednej strony cieszyłem się, że ktos chce się mną zająć, a z drugiej widziałem świetną szansę ucieczki. W mojej głowie zaczął już nawet rodzić się plan,  jak wrócić do Brooksweil,  gdzie był mój prawdziwy dom. Być może Rose przeżyła i teraz właśnie tam na mnie czeka?  Czułem, że chęć jej odnalezienia, o ile nie leżała już w ciemnym i zimnym grobie,  stawała się moją obsesją. Zawaliłem, przegrałem, a wciąż chcę walczyć o to,  czego już nie ma.
- Mick?  Słyszysz mnie?  - z zamyślenia wyrwała mnie opiekunka. - Tak,  tak... Tylko się zamyśliłem. - odpowiedziałem szybko. - Kiedy po mnie przyjadą? - spytałem, patrząc na nią.
- Jutro z samego rana.
- Mhm... - wzruszyłem ramionami. - W takim razie muszę się spakować. - stwierdziłem i wstałem, wyjmując z ciemnej,  odrapanej szafy plecak. Następnie krytycznym okiem spojrzałem na ubrania. Kilka koszulek,  cztery pary spodni, bielizna i jeansowa kurtka. Ponadto kurtka zimowa. W kilka chwil wszystko poskładałem i włożyłem fo plecaka. Wszystko się zmieściło. Zostawiłem tylko kurtkę zimową i kozaki,  a trampki i adidasy wrzuciłem do drugiego, mniejszego plecaka. Opiekunka uśmiechnęła się do mnie i po krótkim sprawdzeniu czy wszystko spakowałem, wyszła. Sztuczny uśmiech zszedł z mojej twarzy zaraz potem. Położyłem się ciężko na łóżku i zacząłem wpatrywać się w sufit. Jutro czeka mnie ważny dzień. Jakoś dostanę się do mojego domu. Wstałem i popatrzyłem przez okno. Na ulicy było pełno ludzi. Zabiegani nie raz potrącali się nawzajem,  idąc dalej obojętnie i udając, że nie widzą jak inni upadają. Ludzie są wstrętni - stwierdziłem. Zrobią komuś krzywdę i zostawią na pastwę losu,  który i tak nie był zbyt życzliwy skoro zestawił ich w jednym miejscu o tej samej porze. Nawet nie wiem kiedy minęły dwie godziny i niebo zrobiło się granatowe,  podziurawione od błyszczących jasno gwiazd i rażącego w oczy wielkiego, okrągłego księżyca. Położyłem się więc spać,  w głowie wciąż powtarzając sobie plan ucieczki, który przygotowałem na jutrzejszy dzień.

                              °°°°°

Promienie wschodzącego słońca muskały lekko moją twarz,  dając znak do pobudki. Odwróciłem się na drugi bok lekko się wiercąc. Wiedziałem,  że już nie zasnę. Poza tym do pokoju właśnie zapukała opiekunka,  by powiadomić mnie, że za godzinę mam być na dworcu kolejowym. Niechętnie więc wstałem i zabrałem ubrania z krzesła, kierując się w stronę łazienki. Po porannej toalecie zeszłem na dół, by zjeść śniadanie i nim się obejrzałem byliśmy już w drodze na dworzec.
- Spodoba ci się. Mają duży dom i na pewno zgodzą się byś miał zwierzątko, o którym zawsze marzyłeś.
- Mhm... - mruknąłem zniechęcony. Gdy dotarliśmy na miejsce do opiekunki ktoś zadzwonił. Usiadłem więc na ławce i czekałem jak skończy rozmawiać. Usłyszałem cichutki pisk i zacząłem rozglądać się wokół. Zaglądając pod ławkę ujrzałem maleńkie kociątko,  które ze strachu cicho miałczało i kuliło się. Słodka, mała, puchata kuleczka z wielkmi jak spodki zielonymi oczkami, wlepionymi we mnie.
- Cześć mały... Mała... Eh.. No... Rubi?  To może być i dla tego i dla tego,  nie? - jakby na potwierdzenie tych słów kocie miałknęło. Uśmiechnąłem się, wyciągając rękę.
- No chodź, nie zrobię ci krzywdy. - kuleczka podeszła do mnie i trąciła mokrym noskiem moje palce. - zachichotałem. - Gdzie twoja mama? - spytałem znów się rozglądając. Na torach leżała kotka. Była jakby większą wersją Rubi. - Ty też jesteś sierotą?  Wiesz, co?  Zaopiekuję się tobą. - wziąłem go na ręce (już wcześniej się upewniłem co do płci kociaka ). Po chwili usłyszałem gwizd, zbliżającego się pociągu, a kocię nastroszyło sierść. - Spokojnie - szeptałem, gładząc je po maleńkiej główce. Pociąg dotarł ba stację, a z niego wysiadła moja nowa rodzina.

Hej!
Udało się!  Rozdział wstawiony terminowo ^^ .
Do następnego!
gabi12959

Wyrzutek [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz