Rozdział 2.

2.3K 151 81
                                    

Najszczęśliwsze dni życia mają to do siebie, że zazwyczaj przychodzą niespodziewanie. Tak też było i tym razem, bo muszę przyznać, że to, co się stało, nie przeszło mi nawet przez myśl (choć, oczywiście, w towarzystwie powtarzać będę, że byłam na to w pełni przygotowana). Żeby jednak w pełni oddać całą tą, jakże absurdalną, sytuację, należy opowiedzieć całą historię od początku. To znaczy, może nie tyle od samego początku, co raczej od poranka osiemnastego kwietnia dwa tysiące osiemnastego roku.

Louis od kilku dni nieprzerwanie grzebał przy swoim samochodzie, który, niestety, lata swojej świetności miał już dawno za sobą. I broń Boże, nie chodzi tutaj o nieśmiertelnego Mustanga Shelby, a o Chevroleta Camaro, który niecały tydzień wcześniej rozkraczył się na jednej z naszych wiosennych przejażdżek. Chcieliśmy skorzystać z pięknej pogody, a szatyn wprost nie mógł się oprzeć i musiał dodać swój „uroczy dodatek" w postaci przedpotopowego auta. Nie chciałam jednak polemizować – sam fakt, że zgodził się wyjść z domu, podczas gdy stężenie pyłków w powietrzu nie pozwalało mu normalnie oddychać, był dla mnie wynagrodzeniem za niewygodny fotel pasażera i widok paskudnej deski rozdzielczej. Słońce świeciło pełną parą, osuszając ostatnie kałuże i napawając nas przedziwną energią, której brakowało nam przez całą zimę. Przemierzaliśmy kolejne kilometry w kierunku Cheshunt, chcąc nacieszyć się pozamiejskimi widokami i niczym niezmąconym spokojem – oczywiście, nie licząc wyjątkowo głośnego ryku silnika. Niestety, na jednym z ostatnich odcinków pomiędzy Londynem a moją urokliwą wsią, samochód odmówił posłuszeństwa, gwałtownie zwalniając, by w końcu zatrzymać się na poboczu. Louis określił to wtedy jako „niewielki problem z tłokami", jednak biorąc pod uwagę, że w garażu przesiadywał dniami i nocami od czterech dób, odnosiłam wrażenie, że problem wcale nie był taki znowu niewielki.

Tamtego ranka postanowiłam dotrzymać mu towarzystwa, chociaż przez chwilę, i zanieść mu śniadanie. Odkąd Greta stwierdziła, że nadszedł czas na jej emeryturę, chłopcy zdecydowanie stracili na wadze. Najbardziej jednak jej odejście odbiło się na Niallu. Biedaczyna nijak nie mógł poradzić sobie ze swoją nową, samodzielną rzeczywistością, mimo że Nikki starała się mu w tym pomóc najlepiej, jak tylko mogła. Harry niemal każdego przedpołudnia wybywał nie wiadomo gdzie i wracał dopiero wieczorem (najczęściej bardzo późnym), jednak skoro nie przymierał głodem i najwyraźniej jakoś sobie radził, żadne z nas nie wnikało za bardzo w jego życie prywatne. Jeśli o Dominica chodziło, odkąd zaczął spotykać się z Susan, spędzał z nią niemal każdą wolną chwilę i tym samym – na dobre zadomowił się w kuchni jej mamy. Jedynie Louis nadal siedział w domu, wraz ze mną u swojego boku – on grzebiąc przy autach, ja pracując nad nieszczęsną magisterką. Od września nie myślałam o niczym innym, szczególnie, że ukochana przeze mnie pani dziekan opuściła mój wydział, pozostawiając mnie na pastwę pana Willingsa – siwiejącego mężczyzny po czterdziestce, który w gruncie rzeczy był grubszy niż wyższy i zazwyczaj warczał zamiast mówić. W związku z tym, musiałam naprawdę mocno się przyłożyć, by wszystko oddać w terminie, a niestety, moja edukacja kolidowała z moim życiem prywatnym. Czułam się nie najlepiej z myślą, że Louis często musiał radzić sobie zupełnie sam, podczas gdy ja siedziałam jedynie przed komputerem, stukając w klawiaturę i zupełnie odcinając się od świata. Powinnam być przykładną kobietą, zapieprzać w kuchni przy garach i szorować podłogi. Przynajmniej tak wyglądało to w przebłyskach mojej zbyt wybujałej wyobraźni. Patrząc na to realnie, nie było nawet mowy o takim obrocie spraw. Jedynymi potrawami, jakie zrobić potrafiłam, były naleśniki, jajecznica i spaghetti. I głównie dlatego żyliśmy na chińszczyźnie albo tym, co przygotowała Lottie, która, swoją drogą, okazała się naprawdę świetną kucharką.

Wracając jednak do poranka osiemnastego kwietnia. Z tacą, na której miejsce miały jajecznica, herbata i lekarstwa przeciwuczuleniowe, zeszłam po schodach na tyle ostrożnie, by nie zabić się po drodze i przy okazji nie zmarnować wszystkiego, co tak żmudnie przygotowywałam. Z uśmiechem na ustach zeszłam do garażu i już w progu odkryłam, że Louis zaszył się w drugim pomieszczeniu z muzyką dudniącą na pełnym regulatorze. Musiałam odstawić śniadanie na blacie cyrkularki, by bezpiecznie otworzyć drzwi i móc stanąć twarzą w twarz z szatynem. A raczej twarzą w plecy, bo chłopak nawet nie zarejestrował mojego przybycia przez „Don't Stop Me Now" w wykonaniu Queen. Z cichym westchnieniem, podeszłam do gwiżdżącego pod nosem Louisa, po czym stanęłam obok niego i nachyliłam się nad silnikiem samochodu w taki sam sposób, jak on.

Lights of Our Home | L.T. (GITD spin-off)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz