Świtało. Tarcza Słońca powoli wyglądała zza horyzontu, oblewając świat delikatnym blaskiem. Cała kraina była uśpiona, jedynie ptaki świergotały w koronach drzew. W tym czasie, kiedy inni smacznie spali, dwuosobowa drużyna wyruszała właśnie spod pałacu.
- Uważajcie na siebie! - krzyknęła królowa, machając na pożegnanie swoim ukochanym dzieciom.
Jej słowa pozostały bez odzewu. Dwójka jeźdźców pędziła przez puszczę, a kopyta ich wierzchowców stukały rytmicznie o wyłożony kamieniami trakt. Oboje jechali w milczeniu, świadomi tego, że już niedługo harmonia ich magicznego świata zostanie zaburzona. Kruk siedzący w specjalnym gniazdku przytroczonym do siodła, zaskrzeczał. Chmara ptaków nadciągała od strony krańca lasu. Musiały uciekać przed niebezpieczeństwem, a byli nim zapewne ludzie. Ferocis widząc to, mocniej zacisnęła palce na lejcach i popędziła konia. Podążający za nią Terevail ledwo nadążał za towarzyszką, zmuszając swoją klacz do większego wysiłku.
***
Po kilku godzinach męczącej jazdy, dziewczyna zarządziła postój. Rozsiodłała wierzchowca, po czym wyjęła z sakwy kawałek suchego chleba i bukłak z wodą. Niebawem dołączył do niej elf, kładąc się zmęczony na trawie.
- Jak dużo zostało nam do przejechania? - spytał.
- Za kilka mil będziemy przejeżdżać przez zachodnią bramę. Potem znalezienie ludzi będzie proste. Robią tyle hałasu, że nie ciężko ich odszukać - prychnęła.
Przez chwilę było cicho, tylko pasące się konie wydawały odgłosy przeżuwania.
- Masz jakiś plan? - Zainteresował się Terevail.
- Ja mam mnóstwo. Większość zaczyna się od wypatroszenia tej zarazy - odparła z widocznym obrzydzeniem. - Ale królowa życzy sobie czegoś innego.
Nie kontynuowali rozmowy. Kiedy konie oraz jeźdźcy odpoczęli, Ferocis postanowiła ruszyć w dalszą drogę. Jechali równym tempem, a po godzinie przekroczyli zachodnią granicę krainy elfów. Las spowiła mlecznobiała mgła. Nigdzie nie było widać śladu zwierząt, choć jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej puszcza tętniła życiem. Również przenikająca wilgoć i chłód dawały się we znaki. Ich ciepłe oddechy zmieniały się w parę. Rozpoczął się pościg. Pytanie kto był łowcą, a kto ofiarą...
***
- Stać. - Rozległ się upragniony rozkaz. Siedem setek żołnierzy zatrzymało się, wzdychając z ulgą i rozmasowując obolałe od długotrwałego marszu nogi. - Tu zatrzymamy się na noc.
Bruno Cox oddalił się od swojej drużyny, poszukując ustronnego miejsca, w którym mógłby rozłożyć namiot. Był wycieńczony i głodny, a jedyne o czym marzył to położenie się, chociażby na twardej i chłodnej ziemi. Musiał jednak jeszcze stawić się na wieczorny apel oraz przygotować sobie posłanie. Mimo zmęczenia szybko uporał się z namiotem i ruszył na zbiórkę. Większość oczekiwała na pojawienie się dowódcy, a kilku spóźnialskich w pośpiechu poprawiało mundury. Po kilkunastu minutach pułkownik Hoover pojawił się na polanie, a dla lepszej widoczności wszedł na gruby pień złamanego drzewa.
- Żołnierze! - wykrzyknął - Za nami już kilka dni morderczej wędrówki przez tą upiorną puszczę! Pocieszę was jednak - jesteśmy już blisko! Niedługo nadejdą dni chwały dla naszego państwa, którego chorągwie dumnie będziemy dzierżyć podczas bitwy! - Przemawiał z pasją. - I wybijemy te kreatury kryjące się w środku lasu, czymkolwiek one są!
Bruno zastanowił się nad jego słowami. Skąd mogli wiedzieć, że ten tajemniczy lud jest do nich wrogo nastawiony, skoro go nie znali? Absurdalność niektórych decyzji jego przełożonych niemal sprawiła, że wybuchnął śmiechem. Pułkownik wciąż przemawiał, ale nikt go już nie słuchał. Młody żołnierz przez cały czas miał jednak wrażenie, że jest obserwowany. W końcu padła wyczekana komenda "rozejść się!", więc każdy ruszył w swoją stronę. Cox wciąż czuł, że ktoś niemal wywierca mu dziurę w głowie swoim spojrzeniem. Ruszył do pobliskiego strumienia, aby wykąpać się po długim dniu. Dopiero wtedy dziwne uczucie zniknęło. Czysty i przebrany wrócił do namiotu, naokoło którego jego koledzy również urządzili swoje legowiska. Całość tworzyła krąg wokół ogniska. Na razie nie było tam nikogo, wszyscy poszli na grupowy posiłek. Chłopak ułożył się do snu, jednak mimo wszystko nie mógł zasnąć, choć bardzo chciał. Leżał na plecach, z ręką pod głową, rozmyślając o tym, co go czekało. Minuty mijały, a on powoli czuł jak odpływa. W momencie kiedy zamykał już oczy usłyszał szelest. Jego serce zabiło szybciej z trwogi i Bruno momentalnie się rozbudził. To mógł być ktoś z jego drużyny, prawda? Jednak pchnięty przeczuciem wyszedł na zewnątrz. Ogień płonął, nikt nie kręcił się niedaleko. Cox poczuł chwilową ulgę, lecz po chwili w niknących w mroku zaroślach zobaczył błysk. Ciemne oczy wpatrywały się w niego, jakby ostrzegając przed zrobieniem ruchu. To nie było zwierzę. Błyszczące ślepia obserwowały go jeszcze przez chwilę, po czym zniknęły, jakby istota odwróciła się i bezszelestnie odeszła. Cokolwiek to było, dało mu do zrozumienia, że się nie boi. Że wkroczyli na jego teren.
Żołnierz wrócił do siebie, jednak tej nocy już nie zasnął. Widok tych wrogich, czarnych oczu przypominał mu, gdzie się znaleźli. I co może ich spotkać tam, gdzie się udadzą...