2

110 20 5
                                    

Wysiedliśmy przy ogromnym białym budynku, z wieloma oknami, wieloma przyciemnionymi. Miał siedem pięter. Weszliśmy przez szklane, automatyczne drzwi do recepcji. Krzątały się tam dziesiątki pielęgniarek i lekarzy w białych kitlach i maseczkach na twarzach. Za ladą stała uśmiechnięta szatynka i czekała aż zacznę zadawać jej jakieś pytania lub się do niej zgłoszę. Dwaj ochroniarze popchnęli mnie w jej kierunku. Podniosłam wysoko głowę i się wyprostowałam, starałam się nie dawać po sobie poznać jak bardzo się boję.

- W czym mogę pomóc? – spytała kobieta.

Odchrząknęłam, bo miałam tak ściśnięte gardło, że ciężko mi było mówić. Szatynka miała przyczepioną plakietkę z imieniem do fartucha. Nazywała się Mary.

- Szukam Lary Berlow. Podobno się tu znajduje.

Wskazała mi windy.

- Na piętro szóste, korytarzem w lewo, sala numer 540.

Zaczęła pisać coś na komputerze, a pojedyncze kosmyki włosów opadały jej na oczy.

- Czy mogę wiedzieć co jej się stało? – Piętro szóste oznaczało kłopoty. Wszystko w programie było logiczne, tak jak rozmieszczenie pacjentów w szpitalu. Na parterze znajdowały się gabinety, w których robiono badania. Na pierwszym piętrze były rentgeny, specjalistyczne urządzenia, na czwartym sale operacyjne. Na każdym kolejnym piętrze lądowali ludzie z coraz poważniejszymi obrażeniami. Na siódmym nie było prawie nikogo. Znajdowali się tam ci, którzy oczekiwali już na śmierć. Prawdziwą śmierć, a nie przemianę.

- Nie mogę udzielać takich informacji. Zaraz sama się przekonasz,

Pojechałam na szóste piętro. Skręciłam w lewo. Odnalazłam salę numer 540. Przed drzwiami stało kilka osób, większość z nich płakała, a to zdecydowanie nie zmniejszało moich obaw.

Zapukałam do gabinetu i otworzył mi wysoki mężczyzna, lekarz spytał mnie kogo szukam, jak się nazywam i ile mam lat, a później wpuścił mnie do środka.

Gdy zobaczyłam wnętrze sali, nie mogłam zaczerpnąć oddechu, biała sala rozmazała mi się przed oczami, zachwiałam się i wpadłam na zdenerwowaną pielęgniarkę i poczułam łzy na policzkach. Chwyciłam się najbliższej rzeczy, bo nie mogłam ustać. Czułam, że formuje mi się gula w gardle, czułam, że zaraz zwymiotuję.

Sala była wypełniona niemowlętami.

Jakiś mężczyzna przywrócił mnie do porządku i zaciągnął do kołyski na samym końcu pokoju. Nie widziałam dzieci, ich twarzy, bo łzy zasłaniały mi cały widok, spływały ciurkiem po moim ciele, moczyły koszulkę i włosy. Powstrzymywałam to coś w gardle, bo wiedziałam, że jeżeli odpuszczę, zacznę szlochać i nie będę mogła przestać.

Słyszałam tylko gaworzenie, które później prześladowało mnie w koszmarach.

Doszliśmy do błękitnej kołyski, wokół której były zaciągnięte zasłonki, których szybko pozbył się lekarz. Przetarłam oczy i ujrzałam małą dziewczynkę, wyglądała jakby dziś się urodziła. W sumie nie potrafiłabym rozpoznać płci niemowlaka, gdyby nie tabliczka powieszona nad jego główką z napisem: ,,Lara Berlow''.

***

Nie mogłam się już dłużej powstrzymywać i wybuchłam. Z mojego gardła wydobywały się nieludzkie dźwięki, gdyby nie łzy można by się zastanawiać czy to śmiech, czy płacz. Ale to zdecydowanie był szloch. Łapałam łapczywie powietrze, którego brakowało mi bardziej z każdą chwilą, a moja klatka piersiowa unosiła się i opadała tak szybko, jakby nie mogła normalnie pracować. Zakryłam twarz dłońmi, które szybko zmokły. Chwyciłam się kołyski i zgięłam w pół nie mogąc utrzymać ciężaru tego, co przed chwilą zobaczyłam. Poczułam czyjeś ręce na moim ramieniu, rzuciłam się na tą osobę, ale ona była na to całkiem przygotowana i powaliła mnie na ziemię. Poczołgałam się do Lary i podciągnęłam, aby ujrzeć jej niewinne oczy. Chwyciłam ją za małe rączki i pocałowałam w czoło, ale wtedy ktoś odciągnął mnie od niej i warknął do ucha:

ProgramOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz