Zamknąłem za sobą drzwi i ściągnąłem buty. Od progu słyszałem już żywą rozmowę swojego rodzeństwa oraz telewizor grający w salonie. Kiedy wychodziłem dziś rano z domu, moi rodzice w spokoju jedli śniadanie, więc wiedziałem, że nie wybierają się do pracy w Sugar City.
Prawie każdy wilkołak ze stada miał jakąś stałą posadę poza miastem, bo w Island Park nie było wiele możliwości. Mieszkaliśmy w dziurze zabitej dechami, więc wszyscy szukali sobie jakiegoś zajęcia. Było nas w sumie czterdziestu pięciu, ale nie wszyscy mieszkali na terenie wilkołaczego miasteczka. Tutaj znajdowała się nasza siedziba, ale niektórzy mieszkali w okolicznych miejscowościach, ponieważ tak było zwyczajnie łatwiej. Chociaż w naszych żyłach płynęła zupełnie inna krew, byliśmy cywilizowani i prowadziliśmy zwykłe życie.
Jako pełnoprawne stado, w wiosce mieliśmy małą szkołę, do której chodziły miejscowe dzieciaki. Jedynym miejscem pracy był jednak tylko resort i pizzeria, a także mała restauracja i tak dalej. Żyliśmy głównie z turystów, ale jak wspominałem, rozjeżdżaliśmy się po okolicznych miastach, by zdobywać zawód. Ale nie tylko – wilkołaki w wieku Cade'a wyjeżdżały do większych miast, by tam pójść na uniwerek.
Ja sam od dawna marzyłem, by pójść na uniwersytet stanowy Idaho. Jeszcze nie wiedziałem, kim chciałbym zostać i co takiego chciałbym robić, ale bardzo chciałem studiować. Wiedziałem, że kiedyś wszystko mogło się zmienić. Hugo Faulkner miał oddać kiedyś status Alfy swojemu synowi, a ja byłem pewien, że Cade ustanowiłby mnie Betą. To mogłoby kolidować z pracą w stadzie, ale póki co o tym nie myślałem.
– Danny, przyjdź tutaj na moment! – zawołała mama z salonu.
Powędrowałem do pomieszczenia, które sąsiadowało z holem i oparłem się o framugę. Tata siedział przy stole jadalnianym i wytrwale pucował, bądź też naprawiał, jakąś część swojego samochodu. Mama za to leżała na kanapie w wielkim turbanie, z zieloną maseczką i ogórkami na twarzy. Brakowało jej tylko kobiet, które w pocie czoła zajmowałyby się malowaniem jej paznokci.
– Cześć wam – przywitałem się, a potem usiadłem bliżej. – Zgaduję, że na kolację będzie sałatka z ogórków?
– Z guacamole! – dorzucił tata, śmiejąc się pod nosem.
Zerknąłem w jego kierunku, przyglądając się jego usmarowanym w czarnej mazi dłoniom. Chciałbym, tak jak on, znać się na samochodach i tak dalej. Miał do tego dryg. Właściwie, gdyby się tak zastanowić, ojciec miał dryg do wszystkiego. Był złotą rączką, świetnym tatą, świetnym Betą i dobrym pracownikiem. Miał najlepsze dzieci i świetną żonę. Definitywnie był w czepku urodzony.
– Słyszysz to, co ja, Danny? – Mama wróciła do tematu.
Zamilknąłem na moment, wsłuchując się w idealną ciszę. Słyszałem jedynie dźwięk pocierania szmatki o to ustrojstwo, które naprawiał ojciec.
– Nic nie słyszę – odparłem z wolna. – To dobrze czy źle?
– Cisza jest złotem, dopóki nie masz dwójki dzieci. Wtedy jest podejrzana – stwierdziła, odsuwając sobie jeden ogórek z oka, a potem zerkając na mnie. – Pójdziesz sprawdzić, co się tam dzieje?
– Mamo, oni nie mają już pięciu lat – przypomniałem, ale ona spojrzała na mnie nagląco. – No dobra, dobra, już idę.
Wstałem ociężale, a potem wyszedłem z salonu, kierując się na schody. Byłem trochę obolały, bo w trakcie wyścigu ja i Cade trochę się tarmosiliśmy, faulując, co skończyło się dość bolesnym upadkiem. Nabiłem sobie kilka guzów, które już się goiły, ale nadal czułem lekki dyskomfort, więc chciałem po prostu rozsiąść się gdzieś wygodnie i udawać leniwca.
CZYTASZ
Defender | TO #3 spin-off
WerewolfSPIN-OFF SERII "THE OVERSEER" WYMAGANA ZNAJOMOŚĆ SERII Daniel nigdy nie zamierzał ruszać się poza terytorium stada. Był posłuszny alfie i dobrze odnajdował się w swojej roli. Miał rodzinę, przyjaciół i to było dla niego najważniejsze. Kiedy inni w...