uno

2K 141 71
                                    

Szedłem przez korytarz zapięty w kajdanki, obok mężczyzny w mundurze. Śmierdziało tu stęchlizną, bezprawiem, tanimi środkami czystości. Moim osobistym piekłem. 

Miałem poobcierane nadgarstki. Zdarzyło mu się mnie tak agresywnie pociągnąć, gdy zwolniłem kroku − z wyeksponowaną w porywczych ruchach żądzą zademonstrowania swojej wyższości, że wywróciłem się i zdarłem skórę na kolanach. Wtedy pociągnął mnie za sobą jeszcze gwałtowniej i zajechałem je sobie do tego stopnia, że stróżki krwi spłynęły wzdłuż nogi. Teraz były ciemne, zaschnięte i zabarwiły białą skarpetkę.

Mijaliśmy wyrzutków, tych wszystkich wykolejeńców, młodych bandytów z wytatuowanymi mordami. Czarne owce naszego społeczeństwa. Zepsuci do szpiku kości. Czułem pogardę. Tę samą wyższość, którą czuł gliniarz, więc pojmowałem jego odrazę wobec mnie.

Gdy przechodziłem koło przypadkowych degeneratów jeden z nich − z kręconymi włosami i mnóstwem szpetnych tatuażów na rękach, szyi, twarzy zgasił papierosa o ścianę. Sarkastycznie parsknięcie wyrwało się z jego wykrzywionej gęby na mój widok. Szaleństwo, rozpusta, czyste zło kipiało mu z oczu. Mundurowy łypnął na niego, ale nie zwrócił mu uwagi o zakazie palenia w budynku.

− Centrala, otworzyć salę A1 − powiedział do krótkofalówki, gdy stanęliśmy przy drzwiach po prawej stronie na końcu korytarza.

Wprowadził mnie do środka. Stało tam trzech gliniarzy i dwóch chłopaków. Jeden gruby z podbitym okiem, wylewem pod spojówką i drugi barczysty z twarzą przygłupiego cwaniaka.

Stanęliśmy wszyscy jeden obok drugiego.

− Russo Francesco, lat szesnaście − przeczytał, patrząc na grubego. − Ciężkie pobicie, użycie nielegalnej broni.

Żołądek podszedł mi do gardła.

− Casella Ignazio, lat osiemnaście − zabrzmiał jego surowy głos, a oczy skierowane były na barczystego. − Handel narkotykami i kradzież ciężarówki.

W końcu zwrócił się do mnie. Jego oziębłe spojrzenie trafiło na mnie, czułem stróżki potu na czole.

− Bianchi Vincenzo, lat siedemnaście − przeczytał. − narażanie życia i zdrowia innych.

− No młodziaki, wszyscy się rozbierać do naga – odezwał się policjant, który mnie przyprowadził. Był młody, może trochę po trzydziestce. Jego niebieskie przejrzyste oczy, jakby rozkoszowały się tą chwilą. Wyglądał na tyrana, znęcającego się nad żoną i dziećmi w domu, o ile ich miał.

Gdy się rozbierałem, w mojej głowie błądziły myśli, czy ci dwaj przeżywali to wszystko tak jak ja? Nie wyglądali na takich, typowi łajdacy bez przyszłości, którzy wręcz lubują się we swoich degenerackich czynach.

W tej chwili byłem w takim amoku − że nie dochodziło do mnie, że to działo się naprawdę. Rzeczywistości się pomieszały, powinienem teraz stać z dyplomem ukończenia Akademi Istituto Cefi. Uciekłem z rzeczywistości, śniąc na jawie zemdlony w prawdziwym świecie i czekałem na kogoś, kto mnie z niej wybudzi. Czy może jednak wszystko zależy od naszego spojrzenia i widzimy, to co chcemy widzieć? Może umarłem w moim koszmarze.

Gdy przeglądali nasze nagie ciała i kazali robić różne ćwiczenia nadal działałem jak robot. Jak na haju, choć stroniłem od wszelkiego rodzaju używek.

Potem się ubrałem tak jak oni − czyste bokserki, szare dresy i szara koszulka z numerem 28. Każdy dostał inny numer. Gliniarz wyprowadził nas i zaczął omawiać zasady. Cisza nocna o 21. Każdy będzie miał swoje obowiązki, zajęcia o wyznaczonych porach. Możemy zdobywać punkty, które zostaną naszą przepustką na wyjście na jakiś czas oraz zmniejszenie wyroku za dobre sprawowanie.

SwitchbladesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz