II

6 1 0
                                    

16 października, 1992

Kalendarz zdaje się krzyczeć tą datę. Dlaczego zakreślono ten dzień? Kto się tego dopuścił? Kilka dni wcześniej Darlene uczyniła wspomnianą czynność, tłumacząc ją prostym "To ma być niespodzianka".

Więc dziś nadszedł dzień pełen spekulacji i wszystkiego, co miałoby pomóc w przedwczesnym poznaniu owej niespodzianki.

Równo o godzinie dziewiątej rano, do uszu drobnej szesnastoletniej istotki dobiegło stukanie. Zawsze cztery średnio głośne, ale wciąż słyszalne, puknięcia w wejściowe drzwi do jej pokoju. Komunikat ten, według szyfru opiekunki i dziewczyny, oznacza posiłek. Zgodnie z nim, Victoria udaje się do pomieszczenia kuchniopodobnego.

— Dzisiaj szef kuchni oferuje... — Darlene robi sceniczną pauzę, gdy ta zasiada już do stołu — płatki kukurydziane, z przepisu Darlene Anderson — wyłania zza siebie zdobioną miskę wypełnioną wspomnianym posiłkiem i podaje dziewczynie łyżkę.

— Coś nowego. Nie to, że narzekam, ale płatki w kółko przez tydzień? — mówi Victoria, zaznaczając w wypowiedzi nutę ironii.

— Z szefem kuchni nie powinno się dyskutować, Panno Marshall.

Zapada cisza. Ale nie należy ona do takich pełnych niedomówień, zawiści czy niezręczności. Ten rodzaj ciszy jest przyjemny. Lepszy od jakiejkolwiek rozmowy, która mogłaby się właśnie odbywać.

— Pewnie nie możesz się już doczekać tej niespodzianki, co? — mówi Darlene spoglądając ukradkiem na dziewczynę.

— Tak...jednak mam nieodparte wrażenie, że dla ciebie ma większe znaczenie niż dla mnie. — odpowiada nie przerywając spożywania posiłku.

Rozmowa trwa dłuższą chwilę. Gdy zegar wiszący nad drzwiami powoli przymierza się do wybicia godziny 11, na korytarzu rozbrzmiewają kroki. Miarowe i spokojne. Nie da się ukryć, że zmierzają w ich kierunku. Victoria z lekka obraca głowę w kierunku drzwi, skąd słyszy echo kroków. Po chwili kroki ustają. Ktoś chwyta za klamkę kuchennych drzwi. Klamka z wolna obraca się. Drzwi się otwierają. Zza nich wyłania się wyłysiała głowa jakiegoś mężczyzny. To jeden z ochroniarzy. O nazwisku, którego nie warto było zapamiętywać.

— Anderson, — zwraca się do Darlene, swoim przechrypłym głosem — właśnie przyjechał.

Wtedy Darlene zrywa się z miejsca, podbierając po drodze wszystkie naczynia ze stołu i składając je do zlewu. Zaczyna w nerwach poprawiać włosy. Wychodzi z kuchni. A raczej z niej wybiega. Victoria mogłaby śmiało zostać tam, ale mimo tego, choćby z ciekawości, podąża za opiekunką w stronę drzwi wejściowych do oddziału, na którym mieszka.

Mając już pełen podgląd na drzwi wejściowe, podchodzi bliżej, by przyjrzeć się przybyszowi, którego zapowiedział ochroniarz.

To mężczyzna. Wysoki, postawny, barczysty i sprawia wrażenie, jakby jego wizyta nie miała być niczym radosnym. Niezależnie od tego jak długo miałaby postać tu jego noga.

Gdy dziewczyna zbliża się, przygląda się bardziej jego twarzy. Żuchwa jest łagodnie ułożona, kości policzkowe nie są zbyt kształtne. Cera dość jasna i niezwykle zdrowa. Usta, choć całkiem ładne, wciąż wąskie, a z zielonkawych oczu bije dumne spojrzenie.

— A to Victoria. — Darlene przywołuje ją reką do siebie, a to zdanie jest pierwszym jakie dociera w pełni do dziewczyny, po tym jak zobaczyła przybysza — Poznaj Pana...cóż proszę samemu się przedstawić.

— Oczywiście. — mówi zaraz po kobiecie — Nazywam się
H-U-N-T-E-R   D-A-V-I-S — wykrzykuje sylaby, wprost do uszu dziewczyny.

— Nie jestem upośledzona. Słyszę. — przysłania dłonią ucho bliższe twarzy mężczyzny i mówi przez zaciśnięte zęby. Jej twarz jest już lekko czerwona. A źrenice natarczywie wlepione, prosto w oczy nowego gościa. Jednak ten nie zauważa tego, albo stara się tego nie okazywać.

PotwórOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz