Dziś, po dwóch dniach pakowania, wracamy do Nowego Orleanu. Wracamy na dwa samochodu. Ciotka i Hope jadą przede mną, w samochodzie pierwotnej. Czemu akurat tak? Bo ja tak chciałam. Chciałam przemyśleć parę rzeczy i nic w tym dziwnego. Jestem specyficzną osobą. Niby miła, ale i złośliwa. Cała ja. Dzisiaj odziałam się w skórzaną kurtkę, czarne spodnie z dziurami na kolanach, trampki koloru czarnego, kamienną minę i bluzkę czerwono-czarną, bez rękawów (nie umiem opisać bluzki, poratuje się obrazkiem). Hope na to miast ubrała się w sukienkę koloru bodajże pudrowego różu i białe baletki.
Szczerze mimo mojego incydentu z przed paru miesięcy, kocham prowadzić samochód. Zwłaszcza mój. Więc muzyka na najwyższą głośność i jak w słowach piosenki powtarzać sobie "nie obchodzi mnie to" i ta przez całą drogę.
Mijam właśnie napis "Witamy w Nowym Orleanie", czy coś w tym stylu. Już nie daleko. Swoim "lekko" nadnaturalnym słuchem słyszę pytanie Hope "A co jeśli mnie nie polubią". No właśnie, a jeśli mnie nie polubią. Pewnie powiem, że mam to gdzieś i zacznę rysować człowieka na moście z jedną nogom przestawioną przez barierkę. Jestem trochę dziwna, ale wole rysować i malować, niż wyżywać się na ludziach. Dziewczyny parkują, a za nimi. Chcę już wysiadać gdy mi się przypomina, że nie mam przy sobie szkicownika. Przeszukałam całą torebkę i nic.
(Hope) - Faith wysiadasz - pyta zestresowana.
(Ja) - Zostawiłam szkicownik w Restauracji, w której jadłyśmy. Jadę po niego. - powiedziałam śmiertelnie poważnie.
(Rebekah) - Chyba sobie żartujesz. Pojedziesz po szkicownik, zamiast zobaczyć rodzinę - coś tam jeszcze mówiła, ale zagłuszył ją pisk opon.
Na miejscu na szczęście okazało się, że mojemu szkicownikowi nic nie jest. Co za ulga. Znowu jadę do "domu". Moje w pewnym sensie współtowarzyszki podróży, są tam od 16:00, a jest teraz dokładnie 20:53. Efektowne spóźnienie. Ciekawe czy się zdziwią widząc mnie, bo w końcu widzieli najpierw Hope. Powiedzmy sobie szczerze, różnimy się od siebie ubiorem, włosami, zachowaniem i na pewno jeszcze paroma cechami. Wchodzę do domu i idę w kierunku rozmów, które słyszę „wilczym" słuchem.
(Rebekah) – No co tak długo, ile można? – pewnie na mnie czekają, ato nie moja wina, że się trochę zasiedziałam. Na to ktoś odpowiada, jakże śmiesznym sucharem:
(Kol) – To blondynka pewnie zapytała o drogę – powiedział, a ja robie wejście smoka wchodząc do pokoju.
(Ja) – Skąd przypuszczenie, że jestem blondynką? – zwróciłam tą wypowiedzią uwagę wszystkich w pokoju, który był jak widać czymś na wzór salonu bogaczy z dawnej epoki. Co oczywiście nie było niczym złym.
(Ja) – Kiedy już pozbieracie szczęki z podłogi od blasku mojej, jakże zacnej osoby, ktoś może zaprowadzić mnie do kuchni, ponieważ jestem bardzo głodna i niecierpliwa? – pewnie się zdziwili mnie widząc, w końcu to Hope weszła pierwsza i oczekiwali jej sobowtór. Hope jest taką czystą, jakby to ująć... „good girl", a ja „bad girl"? Jeśli chodzi o wygląd to na pewno. Dalej nikt nie odpowiadał – Rozumiem szesnaście lat to dużo, ale jeszcze się na mnie na patrzycie, a jak umrę z głodu to będą marne szansę – powiedziałam, wstała „prawdopodobnie" moja matka – zapłakana kobieto, która prawdopodobnie jest moją matką, do rzeczy gdzie kuchnia? – typowe spotkanie po latach czyż nie? – przytuliła mnie, przyznam poczułam się kochana.
(Hayely) - Faith... - powiedziała kobieta nadal mnie tuląc. Muszę sprowadzić ją na ziemie.
(Ja) -Tak wiem jak mam na imię - zobaczyłam karcący wzrok ciotki Rebekah więc dodałam - a teraz moja kwestia? Okey. Na sandały tego świata jak za wami tęskniłam. Chociaż was nie pamiętam, ale pomińmy ten "mało" ważny fakt i udajmy się do lodówki. - powiedziałam i odsunęłam się o krok wstecz.
YOU ARE READING
I am Faith | the Originals
FanfictionA co gdyby Hope miała bliźniaczke? Przecież bez wiary nie ma nadziei, a bez nadziei nie ma wiary.