Szmaragdowa rzeź

184 35 3
                                    

Zielone oczy. Adam szedł przed siebie, nie patrząc, dokąd właściwie zmierzał. Zamiast ulicy widział twarz tajemniczej dziewczyny i jej oczy. Zielone. Zielone oczy. Jak to było w ogóle możliwe?! Starał się przypomnieć sobie wszystko, co wiedział na temat pacyfikacji Mehru i wybicia jego mieszkańców. W szkole bredzili coś o rewolucji i Zielonej Bandzie, która podpaliła Dystrykt Główny. Było też o ochronie obywateli i wdzięczności dla aparatu bezpieczeństwa. Adam pamiętał, że gdy o tym słuchał, chciało mu się rzygać.

Kiedy z kolei zapytał rodziców dostał złagodzoną, skróconą wersję prawdziwych wydarzeń, w którą nie wierzył nawet przez chwilę. Prawdę usłyszał dopiero kilka tygodni później, kiedy poszedł na Mehr.

Kilka dni wcześniej wyszedł z więzienia, a tego dnia znowu pobił się z Marcusem. Dobrze, że tym razem uciekł na tyle szybko, że zrezygnowali z pościgu. Miał już dość tego wszystkiego. Pierdoleni wartownicy. Pseudoochrona obywateli, która kończyła się w momencie, gdy okazywało się, że jego oczy nie były niebieskie. Kurwa. Mieszali go z błotem, ciągnęli po bruku i zamierzali to robić, dopóki nie wyrzyga własnych wnętrzności. Nie pamiętał już, ile razy jego świat kurczył się do czarnego oka lufy karabinu. Ile razy myślał, że to już koniec. Miał wrażenie, że jego życie polegało na tym, że czekał, aż przyjdą spalić Krig. Tylko, kurwa, czekał.

I właśnie dlatego poszedł na Mehr. Stał pośród zgliszczy i ruin, wyobrażając sobie, jak wyglądało tam życie, kiedy jeszcze istniało. Dzielnica jak jego. Ludzie jak on. Strzał w tył głowy i zapałka zakończyły wszystko. Tak po prostu.

Ruszył przed siebie, zaglądając do niektórych domów. Te, które jeszcze przypomniały budynki, zostały zaanektowane przez narkomanów i cwanych, po tym jak zostały doszczętnie splądrowane przez... Wszystkich. Przez kogokolwiek. Co to miało za znaczenie, kto wyniósł z tych domów osmaloną, srebrną biżuterię i nadpalone banknoty? Żadnego z mieszkańców już to nie obchodziło.

Przeszedł na koniec dzielnicy, pod mur otaczający miasto, i oparł się o niego plecami. Po chwili obok stanął jakiś mężczyzna. Wyjął papierosa i pogrzebał w kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki. Nie znalazł jej.

– Masz ognia? – zapytał Adama. Chłopak pokręcił głową.

– Pytanie chyba trochę nie na miejscu, co? – zaśmiał się mężczyzna, pokazując głową na spalony Mehr.

Adam nie odezwał się.

– Co tu robisz, co? – zagadywał dalej przybysz. – Jesteś jednym z tych ćpunów?

– Nie – odpowiedział w końcu Adam. – Przyszedłem zobaczyć, co w przyszłości czeka Krig.

– Jesteś splugawiony?

– Nie – powtórzył.

– A ja tak.

Adam popatrzył na mężczyznę z zaciekawieniem.

– Byłem tu, kiedy wpadli wartownicy. Zieloni byli bardzo zaangażowani w walkę przeciw władzy. To było coś zupełnie innego niż u nas na Krigu albo w Burdelu. Oni naprawdę coś robili. A ja razem z nimi. Życie w konspiracji, wiesz, jak to jest. – Mrugnął do Adama, chociaż musiał zdawać sobie sprawę, że chłopak nie wiedział. – Tajne spotkania, organizowanie napadów na wartowników, na cwanych. Dla mnie to był bunt w czystej postaci.

Mężczyzna popatrzył na Adama. Ten skinął głową, nie bardzo wiedząc co mógłby powiedzieć.

– A potem usłyszałem o planach wartowników. Chcieli wybić Mehr. Roznieśliśmy tę wiadomość po ludziach, ale nikt nie chciał wierzyć. Za to splugawieni zaczęli się pakować, żeby uciec. Nie zdążyli.

– Słyszałem o tym – odezwał się Adam, kiedy mężczyzna znów zamilkł. – Podpaliliście DG i wartownicy postanowili się zemścić.

Twarz mężczyzny w jednej chwili zapłonęła wściekłością.

– Gówno prawda! – krzyknął, łapiąc Adama za koszulkę i zbliżając twarz do jego twarzy. – Dystrykt Główny nigdy się nie palił! Skurwysyny wymyśliły sobie jakąś Zieloną Bandę i wytłukli wszystkich, żeby stłumić bunt. Szmaragdowa rewolucja. – Tamten prawie wypluł to słowo. – To nie była rewolucja. To była rzeź.


Adam przerwał strumień wspomnień, gdy zorientował się, że podszedł pod drzwi szpitala. Rozprostował palce, zdając sobie sprawę z tego, że cały czas zaciskał pięści. Na wewnętrznej stronie jego dłoni widniały ślady po paznokciach. Przejechał po nich opuszkami palców.

Drzwi do poczekalni były zamknięte, więc Adam przeszedł na tył budynku, by wejść przejściem dla personelu. Wdrapał się na drugie piętro, gdzie miała gabinet jego mama, pielęgniarka. Jedna z niewielu wykształconych w swojej profesji przez Szkołę Medyczną w DG. Zapukał.

– Proszę. – Usłyszał jej cichy głos.

Siedziała za biurkiem, starając się uzupełnić jakąś dokumentację. Kiedy go zobaczyła, natychmiast się podniosła.

– Adam! Kochanie! Ty żyjesz! – Podbiegła do niego i przytuliła go do siebie. Objął ją mocno.

– Gdzie byłeś? – zapytała. – Nic ci nie jest?

Zanim zdążył odpowiedzieć, ciszę rozdarł dźwięk alarmu.

– Biegnij – powiedziała jego mama. – Na dole jest tylko Linka.

Adam skinął głową i zbiegł po schodach. Kiedy dotarł do poczekalni, Linka otwierała drzwi, znajdujące po lewej stronie głównych. Przez nie, do środka, wtoczył się zakrwawiony mężczyzna. Pielęgniarka starała się złapać padającego rannego, ale był zbyt ciężki. Adam dopadł do niej i chwycił mężczyznę pod ramiona.

– Zielone... – wyszeptał tamten. – Zielone... Oczy...

My, splugawieniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz