Wysokie drzewa zasłaniały księżyc w pełni. Alkohol buzował w mojej głowie, szumiąc głośniej od wiatru przemierzającego szczeliny gęstego lasu. Widziałem ogień dopalającego się ogniska, z którego właśnie wracałem. Podświadomie czułem jego ciepło. Nie towarzyszył mi nikt, oprócz zawrotów głowy i posmaku wódki zmieszanej z piwem w ustach. Wyszedłem prawie ostatni, wszyscy rozeszli się parę minut przede mną.
Wracałem sam.
Szedłem dosyć powoli, nie panowałem nad tym. Nogi plątały się, jakby miały własny rozum. Widziałem na maksymalnie dwa metry przed sobą, a plecy spowijała mi ciemność. Dziwnie, wręcz nienormalnie gęsta ciemność. Wtedy nie zwracałem na to uwagi – trunek wypity w ciągu tej nocy dodawał mi odwagi. Nie zwracałem uwagi na nic. Czy to na dziwnie ruszające się drzewa, czy na szepty roznoszone przez wiatr. Nie słyszałem nic prócz szumu.
Od ledwo widocznego ognia dzieliło mnie trzysta pięćdziesiąt metrów prostej żwirowej drogi leśnej. Byłem w tym miejscu pierwszy raz, ale owa droga wydawała się nadzwyczaj prosta.
Przed zmierzchem na miejsce przyjechaliśmy niebieskim pickupem. Gdy wszyscy byli lekko pijani, pickupa i osób, z którymi tu dotarłem już nie było. Byli to moi jedyni znajomi w całym towarzystwie, ale wtedy jakby tego nie czułem.
W ciągu dziesięciu minut przeszedłem kolejne dwieście metrów, zataczając się poboczem. Palce ocierały o suchą korę drzew. Starałem się wyczuć to, jak muszę iść, by nie zboczyć z tak prostej drogi. Moje zmysły były jednak bardzo ograniczone, więc musiałem wytężać każdy z nich, aby iść w dobrym kierunku.
Nagle gałąź zahaczyła o koszulkę.
Pomocy, trzyma mnie.
Wrażenie tego, że drzewo stara się podnieść mnie ponad ziemię było na tyle duże, że wszystkie zmysły na chwilę wróciły. Poczułem, jakbym ocknął się z półsnu, do którego wygodnie ułożyła mnie wódka, piwo i Bóg wie co. Ostre szpony świerkowej gałęzi wbiły się lekko w moją łopatkę, delikatnie acz odczuwalnie kując.
Puszczaj.
Puść.
Proszę.
Wołałem, choć strach sparaliżował moją szczękę i usta tak, że nie zdołałem wydobyć z siebie nawet jednego słowa.
Uspokoiłem się, po pół minuty cofnąłem niedaleko. Odwróciłem głowę, lewą ręką starając się złapać to coś za nadgarstek.
Księżyc wyłonił się spod zasłony chmur. Świecił mocno, oświetlając wysokie, czarne drzewa. W chwili, gdy to dostrzegłem czas jakby zwolnił. Może zupełnie się zatrzymał? Nie byłem pewien. Jedno wiedziałem na pewno – Drzewa mają twarze.
Po chwili walki z gałęzią, która za nic nie chciała dać po sobie poznać, że mnie trzyma udało mi się uwolnić. Odwróciłem się w stronę drzewa, uważnie, z odrobiną przerażenia i uginającymi się nogami spojrzałem na nie. Wyglądało... zupełnie normalnie. Jakby wstąpił w nie jakiś duch, czy inna siła. Siła, która najwyraźniej od teraz na mnie polowała. A ja byłem sam. Całkiem sam.
Korzystając z tego, że doznałem chwilowego otrzeźwienia, wróciłem na środek drogi. Zapomniałem o wszystkim. Księżyc przykryła fala chmur, a twarze na drzewach zniknęły.
Późna jesień to najgorsza pora na nocne leśne spacery – wiedziałem o tym od dawna. Każdy tak mówił, więc coś musiało w tym być.
Szedłem chwilę równym krokiem do czasu, aż poczułem powrót zawrotów głowy. Tak jakby wszystko zaczynało się od początku. Tyle, że teraz nie słyszałem szumu.
![](https://img.wattpad.com/cover/119717748-288-k851230.jpg)
CZYTASZ
Drzewa (ONESHOT)
HorrorKsiężyc od zawsze wydawał mi się... inny? Tej nocy przekonałem się o tym na własnej skórze. Drzewa mają twarze. Wiele twarzy.