Rozdział 0

32 5 0
                                    

     Była noc, spacerowałem sobie po lesie. Uwielbiałem podziwiać gwiazdy, zawsze mnie zachwycała ich ilość, dlatego polana w lesie była idealnym miejscem do ich obserwowania. Usiadłem i zacząłem nucić jakąś melodię. Nie była to żadna piosenka, po prostu lekkie przygwizdywanie w rytm kołyszących się wokół drzew. Nic nie było w stanie zniszczyć mi tego idealnego ładu. Byłem tak zrelaksowany, uwielbiałem ten stan. Zawsze tworzę swój azyl, poprzez delikatną muzykę. Moje podgwizdywanie przemieniło się nagle w melodię graną przez skrzypce. Była ona spokojna, ale z czasem przyśpieszała. Gdy skrzypce przyśpieszały, dołączały się do nich różne inne smyczki, wprowadzając dramaturgię. W końcu melodia oszalała, do wszystkich smyków dołączyły się również blaszaki. Las zaczął płonąć, melodia zwiększała tempo coraz bardziej, niebo zaczęło czerwienieć, a gwiazdy znikały, mimo tego w melodii panowała ciągle harmonia. Nigdy nie słyszałem czegoś tak wspaniałego. I gdy nadchodziło rozwiązanie utworu, pojawił się on. Jak zawsze w najgorszym momencie. Każdy ma w swoim życiu moment, gdy chce unicestwić wszystko na tej planecie i najczęściej jest on wtedy, gdy obudzisz się przez budzik. Otworzyłem oczy, myśląc, jak bardzo nienawidzę tego świata, po czym spojrzałem na zegarek. Była szósta rano. Wbiegłem do łazienki i zacząłem myć zęby, jednocześnie patrząc na siebie samego. Moje brązowe włosy sięgające do karku były w ogromnym nieładzie i to nie przez to, że są lekko kręcone. Po prostu moja głowa wyglądała jak gniazdko jakieś słodkiej rodzinki ptaków. Odkręciłem wodę i przemyłem twarz, po czym od razu zakręciłem kraniki. Zawsze z mamą oszczędzaliśmy wodę, żeby być bardziej ekologiczni i przy okazji zaoszczędzić parę groszy. Gdy podniosłem głowę, przyjrzałem się dokładniej swojej twarzy. Nie byłem specjalnie przystojny, przynajmniej wywnioskowałem to z powodzenia u dziewczyn. Moje zielone oczy były zawsze lekko przymrużone, przez to, że nigdy nie potrafiłem się wyspać. Co do nosa, raczej nie było się do czego przyczepić. Nie był on ani zbyt drobny, ani zbyt duży. Miałem strasznie bladą cerę z drobnymi piegami, które były tak sławne u koleżanek mojej mamy, ciągle słyszałem: "O mój boże jak on słodko wygląda przez te piegi". Ogarnąłem swoje włosy. Zawsze starałem się robić przedziałek na środku, co nigdy nie wychodziło, mimo tego moje włosy zawsze wyglądały dobrze. Wyszedłem do kuchni, zobaczyć czy mama zrobiła coś na śniadanie. Czekała na mnie karteczka i pysznie wyglądające tosty. Zająłem się najpierw jedzeniem, potem zabrałem się za czytanie kartki: "Drogi Evanie, dziś wyjeżdżasz do szkoły, jestem z Ciebie taka dumna, ale nie mogę Cię zawieźć. Muszę zabrać Lisę do lekarza. Spakowałam Ci wszystkie rzeczy i kupiłam bilet. Kocham Cię synku. Mama". Szybko się ubrałem w czarne dżinsy, białą podkoszulkę i szarą koszulę. Sprawdziłem jeszcze raz swój pokój dla pewności czy mama o czymś nie zapomniała. Przy okazji rozejrzałem się po pokoju, który nie był zbyt duży, a mimo to dzieliłem go z siostrą. Wszędzie leżały albo zabawki Lisy, albo moje kartki z nutami, tekstami. Spakowałem wszystkie kartki dla pewności w teczkę i włożyłem ją do torby. Zabrałem jeszcze do plecaka zeszyt A4 w pięciolinie, bo najczęściej mam wenę, wtedy gdy nie mogę komponować. Tak, kompozycja była kierunkiem, który wybrałem na uniwersytecie. W sumie mieszkam od niego tylko trzydzieści mil. Mimo tego wyprowadzałem się z domu, co było dla mnie mega ekscytującym wydarzeniem.

Droga do campusu była dla mnie okropna. Na samym początku musiałem przejść spory kawałek, żeby cofnąć się do centrum mojego miasta. Z centrum musiałem dostać się na dworzec, a nie było to łatwe, kiedy niesiesz ze sobą masywną walizkę, plecak i skrzypce. Z dworca była już prosta droga autobusem. W drodze ciągle myślałem o swoim śnie, próbowałem zapisać tę melodię, ale nie mogłem zastąpić niczym gwizdania. Nie mogłem też dobrać metrum ani tempa, co zwykle po wysłuchaniu jakiegoś utworu było dla mnie bezproblemowe. Zapisałem chyba połowę zeszytu, ale ciągle nie napisałem tego, co gdzieś głęboko chodziło mi po głowie. Gdy dojeżdżałem na miejsce, wpadłem na pomysł, że gwizd mógłby zastąpić flet piccolo. Myśl przyszła, gdy załamany słuchałem Vivaldiego. Odpuściłem sobie dalsze pisanie, wiedząc, że dojeżdżam do Ann Arbor. Wysiadłem z busa i odnalazłem swoją torbę. Cudem udało mi się nie przewrócić pod jej ciężarem. Gdy zadowolony z tego, że ani się nie potknąłem, ani torba mi nie upadła, zorientowałem się, że moje skrzypce zostały w autobusie. Kierowca już odjeżdżał. Rzuciłem panicznie torbę i rzuciłem się w pogoń za autobusem, ciągle krzycząc błagalnym głosem, żeby ktoś zatrzymał autobus. Niestety bezskutecznie. Pojazd ciągle się oddalał, a ja tylko upadłem na kolana. Byłem tak na siebie wściekły. Skrzypce należały do mojego dziadka, który zmarł, gdy zaczynałem grać w orkiestrze. Było to kilka lat temu, ale nadal pamiętam jego dumę i jego sławne "Widzisz Evan my, Reinke'owie mamy muzykę we krwi, tylko niektórzy nie umieją tego talentu wykorzystać". Schowałem twarz w dłonie i myślałem, że się rozpłacze. Nie było mnie stać na kolejny instrument, nawet jakbym poprosił o to mamę. Poczułem czyjąś rękę na ramieniu, odwróciłem się, będąc ciągle w pozycji klęcznej. Przede mną stała średniego wzrostu blondynka, z lekko pokręconymi włosami i zielonymi oczyma. Była ubrana w niebieską sukienkę. Dziewczyna była strasznie smukła, można powiedzieć, że wychudzona.

Rock Nie UmarłOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz