1. Katedry i światełka

160 24 3
                                    

– No. To to jest katedra.

Katedra stała w samym sercu niczego i bardzo nikle przypominała gotycką katedrę, choć niewątpliwie po części nią była. Wyrastała z suchego, zimnego gruntu i wszechobecnej mgły. Była jedynym, co aż po widnokrąg posiadało tu wyraźny kontur. Na jej grube, masywne ściany składały się białe pędy, podobne do lodu lub kryształu, zrośnięte ciasno jeden obok drugiego, poprzeplatane, gnące się pod kątami prostymi w zaskakujących miejscach, ale całkiem martwe. Martwe jak wszystko inne w tej okolicy. Trzy bryły skostniałej fasady, dwie wysokie jak wieże i jedna niższa pośrodku, nie miały wielu otworów. Jeden stanowiły drzwi na środku. Drugi znajdował się wysoko nad nimi, w centrum wielkiego zagłębienia imitującego rozetę. Dwa pozostałe widniały centralnie na środku obu brył wieżo-podobnych. Każda ziała lodowatym mrokiem.

Katedra miała ogromne rozmiary: wystrzelała płaskimi zakończeniami wysoko w sine niebo, a jej zwalisty korpus ciągnął się tak daleko, że nie dało się określić, gdzie dokładnie się kończy albo - czy się kończy. Dookoła nie było nic poza nią. Nie wiał wiatr. Jakby coś postawiło monumentalną budowlę w dawno obumarłym sercu gigantycznej kuli wypełnionej suchością i mlecznym dymem. Nic się nie poruszało.

– Onieśmielająca – westchnął Baltazar, bezskutecznie próbując dostrzec szczyty jasnych wież spod niesionej na plecach łódki. Poza jego głosem, jedynym dźwiękiem, jaki tu rozbrzmiewał, rozbrzmiewało czasem tylko skrzypienie latarni, którą nosił na plecach przewodnik o żabich ustach. Przewodnik chyba nie miał żadnej konkretnej nazwy - może w imię zasady, że w tej okolicy nie ma prawie niczego.

– Z początku – rzekł, pociągając szelki, do których przytwierdzony miał metalowy kij. Z końca kija, jak z wędki, zwieszał się łańcuch. Na łańcuchu dyndała latarnia, tuż nad jego suchą głową. – Potem można przywyc.

– Przywyknąć?

Cienki głosik Baltazara nie odbijał się echem. Może tu nie było echa. Latarnia zaskrzypiała. Żółte światło pogłębiało cienie na nierównej powierzchni muru katedry, chociaż był dzień. Albo po prostu nie było nocy.

– Dalej idziesz sam – rzekł wreszcie przewodnik i się odwrócił.

– Zaczekaj! Już nie będę cię poprawiał! Miałeś pokazać mi, gdzie jest morze.

– Idziesz...

– A w katedrze jest ciemno, co będzie jak się zgubię? Przewodniku!

– ...sam.

Póki co poszedł tylko przewodnik. Po chwili żółte światełko zniknęło w białej mgle.

Baltazar zamrugał srebrnymi, rybimi oczami. Pokręcił na boki rybią głową. Cmoknął ludzkimi ustami, a na końcu chciał wzruszyć chudymi ramionami, ale nie mógł, bo przecież niósł łódkę.

– Wzruszu-wzrusz – zastąpił wzruszenie ramion onomatopeją dla dodania sobie otuchy. – To idę.

Najpierw sprawdził, czy aby morze nie skryło się na samym końcu katedry, ale raczej tak nie było. Nie miał czasu, by ją okrążyć - samo dojście do krawędzi fasady i z powrotem do drzwi zajęło mu okropnie dużo czasu, zwłaszcza, że nie chodził zbyt szybko. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak tylko wejść do środka. Chwilę wahał się w progu, ale w końcu pokonał niepewność. Na tle zatrważającego, milczącego monumentu wyglądał jak ziarenko maku na rozłożonej szeroko chuście.

W środku było ciemno. Przez jakiś czas Baltazar mógł iść w wąskim pasku światła wpadającego przez otwór służący za drzwi, ale wreszcie i on się urywał. Gdzieś wysoko jaśniały pojedyncze punkty, jak blade gwiazdy na czarnym niebie - tam, gdzie pozornie nienaruszalna struktura katedry miała luki.

Bajka z Krainy CiszyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz