7.

732 61 43
                                    

Czułem się podle.

Byłem potworem. Wszystko na to wskazywało. Nawet strużki krwi wypływające z mojego potrubowanego ciosem Ann nosa. Czarna, demoniczna. Bulgocząca złem, który we mnie tkwił.

Naprawdę próbowałem się zmienić. Robiłem wszystko, by walczyć ze swoją ciemną stroną. Karl miał rację. Ludzie to nie kameleony. Nie potrafią dostosować się do otaczających ich warunków jak zwierzęta. A ja.. Nie potrafiłem wyrzec się agresji. Była cząstką mnie i wcale nie chciała mnie opuścić.

Wręcz przeciwnie.

Wessała się we mnie jak pijawka. Byłem żywicielem nienawiści i przemocy.

Dziękuję Ci, że ze mną jesteś. Tylko w Tobie mam oparcie. Wiem, że wszystko składasz w całość i starasz się mnie zrozumieć. Jestem Ci wdzięczny za to, że mogłem otworzyć przed Tobą serce.

Jesteś moją Ann. Jesteś kimś, kto czuwa przy mnie mimo mych słabości. Mimo, że się mnie boi.

Mam nadzieję, że nie znikniesz. Tak, jak zrobiła to moja żona.

Ona uciekła. Dlaczego? Nie będę dłużej trzymał Cię w niepewności.

Po wizycie ojca, który obwiniał mnie za śmierć matki wywlokłem Ann do sypialni. Była posłuszna, wiedziała, że nie ma ze mną żadnych szans. Pomimo bólu, który jej zadawałem, zaciskała zęby pozwalając łzom spłynąć po policzkach. Nie krzyczała. Ani razu nie jęknęła z bólu. Dzielnie wytrzymywała kolejne uderzenia. Kopniaki wymierzone w brzuch.

Dopiero wtedy zrozumiałem, co najlepszego narobiłem. Było już za późno.

Jasne dżinsowe spodnie Ann zmieniły kolor na czerwony w okolicy krocza. Z początku tego nie zauważyłem. Uzmysłowiła mi to pięść dziewczyny lądująca na mojej twarzy. Tym mi się sprzeciwiła. Chciałem ją za to ukarać. Wtedy Ann krzyknęła przyduszonym głosem.

- Nienawidzę cię!

Stanąłem jak wryty. Nie zważałem na krew, która teraz zabarwiała moją ulubioną koszulkę. Patrzyłem na Ann, której dłonie były czerwone. To nie była moja krew.

Moje dziecko umierało.

Dziewczyna z trudem próbowała podnieść się z podłogi. Wyglądała makabrycznie. Jej twarz pokrywały siniaki i rozcięcia od ciosów, które przynosiły mi ulgę. Próbowałem jej pomóc, ale na próżno. Ostatkiem sił odepchnęła mnie na ścianę.

- Ann, zaczekaj! - z moich ust wydobył się zrozpaczony krzyk. Gula w gardle uniemożliwiała mi mówienie. Porwałem telefon z nocnej szafki wybierając numer pogotowia.

Liczył się czas.

Niespokojnie rozmawiałem z dyspozytorką. Ją też miałem ochotę pobić. Kazała mi się opanować i nie przerywać połączenia. Obiecała, że ambulans będzie pod domem za pięć minut.

Dziewczyna z bólu przekręcała się na schodach. Złapała mnie za rękę, by wbić mi paznokcie w skórę. Kobieta po drugiej stronie słuchawki pieprzyła coś o spokoju. A ja nie wiedziałem co robić.

Chciałem usłyszeć coś, co pozwoli mi uratować mojego potomka. Nic takiego nie obiło mi się o uszy.
_______________________________________

- Cześć, Ann. Już wszystko jest w porządku.

Białe ściany otaczały zewsząd mnie i dziewczynę. Smutek szpitala udzielił się również i mnie. Ale pozwolenie na spotkanie z Ann zasiało we mnie ziarno niepohamowanego szczęścia. Trzymałem dłoń brunetki czule ją gładząc. Otworzyła powoli zmęczone oczy i wzdrygnęła się. Odsunęła się na koniec łóżka z towarzyszącym jej przerażeniem.

- Wyjdź. - szepnęła podciągając kołdrę pod sam czubek nosa. Bała się mnie.

Czy nie tego właśnie oczekiwałem?

Niegdyś chciałem być najpotężniejszy. Będąc małym chłopcem marzyłem o sławie i władzy. Chciałem budzić strach. W tym momencie dawne pragnienia poszły w zapomnienie.

- Ann, ono żyje. Nasze dziecko ma się dobrze. - ze łzami w oczach próbowałem się do niej zbliżyć. Na próżno. Wciąż się oddalała.

- Moje dziecko. Ono nie ma ojca.

Moje ciało przeszedł dreszcz. Rozchyliłem delikatnie usta, by polemizować. Nie miałem szans. Dobrze o tym wiedziałem, że nie jestem godny być jej mężem.

Podniosłem się z krzesła nie racząc dziewczyny spojrzeniem. Ona również odwróciła głowę tępo patrząc przez okno.

Teraz to zrozumiałem. Chciała odejść. Dopięła swego. A ja wychodząc z sali czułem, jakby przepołowiono mi serce. Ona była brakującą częścią. Znów pomyślałem, że dla niej mogę się zmienić.

Sam już sobie nie uwierzyłem. Nie będę już taki jak kiedyś. Czasy świetności Andreasa Wellingera już dawno minęły. Nawet jeśli dawałbym z siebie wszystko - nie poradziłbym sobie. Wciąż używałbym ją jako rzeczy do rozładowania odkładającego się we mnie stresu i napięcia.

Mogłem uczynić ją szczęśliwa.. znikając z jej świata.

Przekraczając próg pokoju widziałem, jak bliscy ludzie na mnie patrzą. Matka Ann gwałtownie wstała, ale Luke ją powstrzymał. Skinieniem głowy podziękowałem. Pokazał mi środkowy palec.

Był nawet Karl, który przeszywał mnie wzrokiem. Nie mogłem czekać. Mimo jego niezadowolenia usiadłem obok ściszając nieco ton głosu.

- Wiem co o mnie myślisz.

- Jesteś pieprzonym du...

- Wiem, daj mi dokończyć. - syknąłem kładąc dłoń na jego ramieniu. Nie odsunął się mimo odrazy do mojej osoby. - Zaopiekuj się nią. Daj jej szczęście, którego ja nie potrafiłem przekazać. Spraw, by poczuła się kochana.

- Gdyby ci nie odwaliło Wellinger.. dałbyś jej radość z życia. Byłeś dobrym człowiekiem. - Karl odwrócił głowę zaciskając usta w wąską linię. Uśmiechnąłem się pod nosem unosząc się powoli. - Idź na terapię. Wyplew ten chwast, który w tobie zakwitł.

Pokręciłem przecząco głową. Nachyliłem się nad jego uchem cicho wzdychając. Nigdy nie lubiłem dzielić się szczęściem. Ale ono nie było już moje.

- Dzięki, bracie. Bądź spełnieniem jej marzeń.

Karl przełknął ślinę i spojrzał mi w oczy. Widziałem w nich cień wątpliwości. Ostatecznie przytaknął głową wchodząc do szpitalnego pokoju, w którym leżała moja żona. Była żona.
_______________________________________

Witam Was kochani! Mam nadzieję, że dzisiejszy dzień spędziliście całkiem miło 😘

Zapnijcie pasy.. Już niedługo ostatni rozdział!

Naprawdę Wam się to podoba? 😂

Snares of fear || Andreas WellingerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz