ᴄᴜᴀᴛʀᴏ

1.4K 124 137
                                    


Emilka otworzyła oczy i niepewnie rozejrzała się po pokoju. Leżała na brązowej, aksamitnej sofie w pokoju wspólnym. Na krześle siedziała Elwira i pisała coś w notesiku.

— Dzień dobry — powiedziała wyniośle dziewczynka wstając z kanapy. Miała ona nad nią przewagę – skakała. Może nieudacznie. Ale skakała. Chyba.

Po chwili doszło do niej, że przed skokiem spadła. Usłyszała trzask i otwierane drzwi. Ktoś tam był! Widział ją. Jak spada, jak jeździ bez siodła, jak niedoczyściła zaklejki pod brzuchem konia. Być może nawet zrozumiał, że się włamała i próbowała skoczyć.

— Dzień dobry — mruknęła w odpowiedzi czarnowłosa kobieta. Kręcone jak sprężynki włosy zatrzęsły się gwałtownie, kiedy odwróciła głowę. — Obudziłaś się już. Mamy chyba sobie do pogadania. Wczoraj...

A więc ona już wie.

— Wczoraj zdarzył się wypadek. Z twoim udziałem. Z poważnymi konsekwencjami. Przeszkoda popsuta, rozpruty czaprak konia, który jest u nas gościnnie. Niepowtarzalny. A co najważniejsze – Sphinx złamał nogę. Jest aktualnie w klinice. Nie wiadomo kiedy wróci i czy wróci. Wracaj do domu, a ja zadzwonię do twojej matki. Tak nie może być. Nie będziesz jeździć konno. Wszystkie stajnie w naszym okręgu zostaną powiadomione o zajściu. Szkoda, że nie mogę zabrać ci prawa jazdy na przygarniętych koniach. No cóż... A teraz wynoś się.

Brunetka wyszła i zaczęła myśleć. Jeśli wypuści konia ze schroniska i go "znajdzie", to przecież będzie jej, prawda?

Wyjęła telefon i wystukała numer pana Wojtka, ojca koleżanki. Kliknęła przycisk Wiadomość i napisała parę słów.

TY: Wujku, przyjedź na Liściastą, pod stajnię. Muszę gdzieś szybko jechać. To pilne.

Włożyła go do kieszeni i zaczęła chodzić w tą i z powrotem dopóki nie usłyszała pikania powiadomienia.

Numer zapisany jako "Darmowa podwózka" napisał wiadomość.

Kliknęła nerwowo w przycisk koperty i czekała na załadowanie wiadomości. Za chwilę okaże się, czy będzie miała swojego kochanego koniusianiuńcia i będzie mogła jeździć.

DARMOWA PODWÓZKA: Dobrze, Emilusiu. Będę za trzy minuty.

Odetchnęła z ulgą i wrzuciła lekko telefon do markowych bryczesów. Jej ojciec, gdy tylko dowiedział się o tym, że chce jeździć, kupił jej kask, kamizelkę, bat, bryczesy, koszulkę polo, sztyblety, czapsy, skarpety jeździeckie, ostrogi i całą masę niepotrzebnych rzeczy.

Ona oczywiście nigdy nie użyłaby rzeczy krzywdzących konie.

Głośny warkot uświadomił jej, że "wujek" właśnie podjechał.

— Gdzie chcesz jechać, kochanie? — spytał mężczyzna pogłaśniając radio. — Do domu?

— Nie. Do schroniska. Po konia. — widząc zdziwioną minę taty koleżanki dodała pospiesznie: — Nieważne. Jedźmy.

Schronisko "Shogun" mieściło się przy ulicy Beverly Hills, zachaczając lekko o Jedenastego Listopada. Dziewczynka wybiegła trzaskając drzwiami czarnego mercedesa. Podeszła do wejścia ewakuacyjnego i sprawdziła, czy ma wszystko. Regulowany kantar z przyczepionym uwiązem po obu stronach.

Weszła.

Biegała od boksu do boksu czytając charaktery i predyspozycje konia. Wreszcie znalazła tego właściciela. Kary koń, na oko metr sześćdziesiąt chodził niespokojnie w boksie. Koniara spojrzała na metryczkę.

Imię: Żonkil
Matka: Żerka
Ojciec: NN
Rasa: P.R.E/SP
Wzrost: 1,63
Wiek: 7 lat
Maść: kara
Odmiany: brak
Charakter: posłuszny, boi się bata.

Idealny. Cmoknęła, przywołując konia. Przełożyła kantarek, wyregulowała i weszła do boksu. Wsiadła z parapetu niskiego okienka i pogoniła go cicho cmokając i machając uwiązem.

Koń ruszył żwawym kłusem. Po wyjściu ze schroniska został mocno uderzony w zad znalezionym patykiem. Przyspieszył. Najpierw ruszył wolnym galopem, lecz po paru metrach zaczął się rozpędzać i w końcu biegł tak szybko, że spokojnie prześcignąłby cwałującego rumaka. Schronisko było blisko domu państwa Domańskich, więc – naturalnie gubiąc się parę razy – Emilia i siedmiolatek zaczęli zwalniać przed bramą wjazdową do willi.

Wstawiła zwierzaka do garażu. Pomyślała, że Amy byłaby z niej dumna. Właśnie! Napisze do niej list. Pobiegła na górę, wzięła różową papeterię i długopis. Wielkimi kulfonami nabazgrała:

"Hej Ami. Wiesz, jeździłam konno. Puźniej nie mogłam i wtedy zakradłam sie do stajni i pszyszykowałam konia do jazdy. Ale jak skakałam to ktoś mnie przyłapał. Spadłam a koń złamał nogę. Wyżucili mnie. Ale powiedzieli że będę mogła jeździć na swoim koniu. Więc ukradłam konia. Żonkila. Tak, on się tak nazywa. Czarny jest. Pewnie rodowodowy anglik. Pewnie z zawodów. Wiesz, on pewnie w nich startował. No i pszywlokłam go do domu. I wstawiłam do garażu. Noi stoi. Wiem że będziesz ze mnje dumna. Też z siebie jestem. Papa Ami opiekuj sie dobrze końmi w Hartlandzie. Pozdrawiam, twoja mistszyni, E."

Włożyła list do koperty, zakleiła ją i zaadresowała: "Hartland". Postanowiła pójść do konia i pojeździć trochę, zanim wróci mama musi go starannie ukryć. Najlepiej w lesie.

Położyła list na biurku i wyszła z trzaskiem drzwi.

Mimo, że miała teraz Żonkila, nadal myślała o Sphinxie. To nie było samo sweet. Być może to nawet miłość...

🌕🌔🌓🌒🌑🌘🌗🌖🌕

Wybaczcie, szykują się większe zawody i nie miałam czasu napisać. Na razie mam dziewięć rozdziałów i pytanie – wolicie, bym rozwinęła historię, czy zakończyła ją na tym etapie?

KoniaraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz