Kolibry

311 16 7
                                    

1018 słów dla Justowa
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Arthur siedział przy barku. Upojony słabym piwem mamrotał coś do siebie. Był w domu, a piwnica, w której siedział była pusta.
Przyglądając się złotej cieczy wzięło go na wspominki. Kręcił kuflem delikatnie, udając, że to wytrawne wino z jego ulubionej kolekcji.

Szkoda, że jego winniczka została zawalona gruzami. Chętnie napiłby się teraz. Chwila. Czy on właśnie nie pije? Wcale! Przecież dopiero tu przyszedł. Rozmyślał tak, próbując spojrzeć na kolejkę pustych kieliszków po szotach, w taki sposób, by wpadające w szkło światło odbiło się na mokrą szybę. I stworzyło piękną tęczę.

Zakręciło mu się w głowie. To z przemęczenia, oczywiście. I wziął kolejny łyk parszywego, herezyjnego nektaru. Tak, wino było o wiele lepsze. Chyba na nie zasługiwał na nie. Gdyby zasługiwał, to byłoby w barku. Albo będąc w monopolowym zatrzęsła mu się nad nim ręka, ale przesunęła się dalej. B a ł się brać to kuszące wino.

W piwniczce znajdował się tylko stary, przedwojenny taboret i barek. Obdrapane ściany miały być malowane, ale kiedy Arthur znosił farbę ze schodów, wywrócił się i wylał na siebie białą jak śnieg farbę. Na jednej ze ścian pozostała do dziś brzydka plama. Jakim cudem się wywrócił? Tego przypomnieć sobie nie potrafił, co zapełniło go niepokojącym uczuciem pustki.

Jakby zapomniał o czymś bardzo ważnym. Na trzeźwo na pewno by pamiętał. Szlag, właśnie przyznał się, że się znowu upił. A miał to trzymać w tajemnicy przed samym sobą. Nie wyszło, ups. Następnym razem się to nie powtórzy. O ile będzie następny raz.

Raz po raz łykał złocisty trunek, który nie polepszał sytuacji, ale był jedynym, który mógł go wysłuchać. Czemu pije sam? Kiedyś pił z kimś. Chyba. Bo nie pamięta takiego razu. Z drugiej strony szczątkowe wspomnienia obijają mu się w myślach.

Gdy odkładał kufel, zahaczył nim o guzik od koszuli. Odpadł i potoczył się po polerowanym, czarnym blacie barku. Nawet nie miał siły go podnosić. Niech tam leży. A co złego wyczynił, by go stamtąd zabierać? Może guzik miał ważny powód by wylądować właśnie tam? Więc pozostawił go w spokoju.

Gdy już po raz ostatni spojrzał na dno prawie pustego naczynia, wszystko wróciło. Każde wspomnienie, które tak usilnie próbował wymazać ze swojej pamięci. Myślał, że wyszedł już z tego dołka. Położył się bezradny wobec samego siebie. Płakał, tuląc się to blatu pustego barka.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Oczami wyobraźni widział młodego siebie, stojącego przed  wspomagającym oddziałem lotniczym, z jakiegoś obcego kraju. Stał tak za wzgórzu, robiąc przegląd nowej jednostki. Pamiętał, że wyjątkowo świeciło wtedy słońce, bo jak inaczej ujrzałby promieniującą w jego świetle pięknością.

W jego wspomnieniach była piękna niczym Afrodyta. Jej złote jak łany zbóż podczas żniw włosy lśniły roztaczając wokół niej świetlistą aurę . Miała rumiane policzki, a oczy niczym najcenniejsze szmaragdy. Gdyby Radość miała dzieci, to z pewnością wspaniała F e l i c j a, by nim była.

Zawsze odważna i pełna nadziei, gotowa poświęcać wszytko, byleby być wolną. Była najpiękniejszym z kolibrów w szkarłatnej klatce. Najbardziej buńczucznym, zawsze rwącym do wyjścia. A wyjście było tak blisko. A tak daleko. Kolibry więc czekały. Czekały, aż ktoś z litości otworzy małe, idealne drzwiczki ku wolności, by mogły spokojnie wyfrunąć. Do jeszcze większej klatki.

Lecz koliber, ten najodważniejszy, rzucał się przez pręty. Nie obawiał się stracić pięknych piórek. Ani ubrudzić się czarnym smarem. Pewnego dnia, już ledwo dyszący i obdrapany, wydostał się na wolność. Wolność własną drogą. Wyfrunął na pola i łąki. I znów jaśniał w swojej powabności.

Szkoda go trochę, był przecież taki młody. Zima przyszła szybko. I zabrała ze sobą poturbowanego kolibra, zziębniętego. Reszta ptaków w klatce? Cóż. Po długich, nużących latach doczekały się otwarcia drzwiczek. Odleciały kolibry kruche. I przysięgły sobie, że nic się tu nie wydarzyło.

Felicja wydawała się wtedy Arthurowi skarbem tak wszech ogromnym, że nie potrafił ujrzeć żadnej jej wady. A sporo ich miała. Umknęło mu jakoś to, że przecież umawiając się z nim zdradza swojego męża, który pozostał w kraju Polki.

Zapomniał, że piła od niego dużo więcej i zawsze wyciągał ją siłą z brytyjskich barów. Potem nie obywało się bez awantur, bo zawsze pili razem. Najczęściej jakąś tanią, rosyjską wódkę. Choć według Felicji były to tylko słabe szczyny. Dla niego nieco za mocne były te "szczyny". Ideałem nie była. No, może w oczach Arthura była.

Początki w oddziale były ciężkie. Co chwilę Felicja wytykała mu jakiś błąd, nawet jeśli go nie popełnił. Wręcz uwielbiała się z nim droczyć na szkoleniach. Anglik nie pamiętał nawet kiedy się do siebie zbliżyli. Zaczęli razem latać. Ona wprowadziła się do jego mieszkania.

Mieli przemalować piwnicę, ale dziewczyna zepchnęła Arthura niosącego farbę ze schodów. Więc zaprzestali remontu. O tak. Felicja była złośliwą pannicą ze skłonnościami nacjonalistycznymi. Jak okropnie ją kochał! Była przecież jego kwiatuszkiem najśliczniejszym w całym ogrodzie piwonii!

Wszystko to skończyło się jednego dnia. Epicentrum Bitwy o Anglię. Czy Felicja musiała brać w niej udział? Oczywiście, że nie. Arthur z całych sił starał się ją przekonać do zmiany zdania, ale uparta Poleczka nie śniła zrezygnować. Przed wejściem do machiny cmoknęła go tylko w policzek, a zaraz potem roześmiała się głos.

Rozdzielili się. Obydwoje wzbili się z powietrze w swoich samolotach. Jego Najdroższa latała niczym szatan, strącając z nieba kolejne oddziały Luftwaffe. Arthur starał się jej dorównać. Był to rodzaj gry, czy zakładu. Kolibry mierzyły się wśród chmur. Chłopak miał jednak czasem opory przed strzałem, pewnie z powodu dawno zawartej obietnicy. Że nigdy nie wykorzysta samolotu, by zrobić komuś krzywdę.

A obiecał tak sobie jako dziesięciolatek, siedzący u ojca na kolanach i składający drewniane modele. Jego ojciec traktował te modele nieco jak dzieci. Blackburn B-20, Fairey Albacore, dwupłatowiec Saro London. Było ich sporo. I były niezwykle zadbane. Dorosły Arthur nadal je konserwował, by przypominały mu szczęśliwe czasy na podwórku swojego taty. Dla niej mógł złamać nawet tą, najświętszą dla siebie obietnicę.

Wybuchy huczały mu w głowie, gdy lądował. Koniec. Nareszcie koniec. Pobiegł do generała z pytaniem o ukochaną. Jeszcze nie wróciła. Cóż, poczeka. Czekał. Czekał. Musiał się zbierać. A jej nadal nie było. Po chwili ludzie generała zaproponowali, że gdzieś go zabiorą.

Zabrali go do Felicji. Do jego słodkiej, zwiędłej różyczki.

Odeszła wśród ukochanych przez nich oboje północnych wiatrów. On też chciałby skończyć jak koliber. Najwyraźniej na to nie zasłużył. Felicja była bohaterką. Prawda?

...

Łkał w chłodny barek, jak kiedyś w zimne, piękne, martwe ciało Felicji.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Koniec

Łoł! To koniec! Nie ma to jak robić kolejnego shota z kolei angstem! Może ja po prostu nie umiem pisać nic innego niż komedie i angsty? Muszę kiedyś spróbować czegoś lżejszego. No i jak zawsze zjechałam jakikolwiek romans.

błagam, nigdy więcej Felicji. Jest dla mnie za trudna do napisania. Teraz nieco krócej. No i akcja nie dzieje się teoretycznie w czasie Bitwy o Anglię, ale mam nadzieję, że to nie przeszkadza.

myślę, że nie jest aż tak źle. no i piosenka w mediach niby pasuje, niby nie. ALE CHCĘ JUŻ EUROWIZJĘ.

starałam się nie przedobrzyć felki, ale chyba wyszło w tą drugą stonę.

Naszczęście
one more Felicja left!

widzisz błąd? komentarze to od teraz twoja tablica zażaleń!
Czekam na opinie, i mam nadzieję, że się podobało.

do następnego shota

~trem

Na Raz  ||APH||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz