Un.

37 10 24
                                    

  Przetarłem zmęczoną twarz dłońmi. Miałem na głowie milion obowiązków. Musiałem sprawdzić te chujowe papiery, wziąć się za pisanie mail'u do Sparks'a i jeszcze zaliczyć ostatnie spotkanie. Na domiar złego rano obudziłem się z wielkim kacem, mój pies zjadł krawat, który ubóstwiałem i oblałem się gorącą kawą.

Nie ma to jak idealny początek dnia.

- Nie wiem... - Wymamrotałem ledwo przytomny, posyłając mu spojrzenie spod rzęs. - Załatw to sam, jestem zmęczony.

Mężczyzna przede mną nie dał za wygraną. Żadne takie, on oparł się o moje biurko i położył na nim umowę. Z jękiem wydostałem twarz z objęć swych dłoni, by wziąć pierdolone papiery. Chujowa była ta moja praca.

- Powinieneś przystopować z tymi imprezami, Malik - skrzywił się. -Musisz być trzeźwy przy podpisywaniu umowy z tymi idiotami.

- A co ja jestem? Kurwa, maszyna!? - wyrzuciłem ręce w powietrze. W dupie miałem te ich zadufane nosy. Ja także byłem człowiekiem. I także musiałem odpocząć!

- Nie o to mi chodzi - przewrócił oczami. - Po prostu nie rób głupich rzeczy.

- Dobra. Idź już, bo zaczynasz mnie wkurwiać.

Czterdziestolatek zachichotał pod nosem, ale opuścił moje biuro. Spojrzałem na tę umowę, a później na pierdyliard innych, znajdujących się na szklanym stoliku po prawej.

Pierdolę to - pomyślałem i wstałem z fotela, by podejść do ogromnego okna, ukazującego cały Nowy Jork. Miasto tętniło życiem, a szczególnie, iż było po drugiej. Siedziałem w tym budynku od siódmej rano. Padałem na twarz. Wypiłem już cztery kubki kawy, dwa energetyki i połknąłem jakieś witaminy. Tak wyglądał prawie każdy mój dzień. Praca, praca, praca. Spojrzałem na zegarek. Tak cholernie nie chciałem iść na to spotkanie. Oni powinni się przede mną płaszczyć, a nie ja. Pokręciłem głową i złapałem marynarkę, którą włożyłem na ramiona. Dopiłem whisky i wyszedłem z pomieszczenia. Mindy posłała mi zdziwione spojrzenie, patrząc jednocześnie na godzinę.

- A gdzie ty się niby wybierasz? - zapytała, marszcząc brwi. Stanąłem przed nią, opierając się o drewniany blat.

- Nie mam zamiaru siedzieć tutaj dłużej - prychnąłem. - Przekaż tym bufonom, że spotkanie odwołane.

- Ale... - zaczęła, jednak widząc moją minę, było szkoda strzępić jej języka. - Jesteś głupi.

- Dziękuję.

Obróciwszy się ruszyłem do szklanej windy. Nienawidziłem tych puszek. Oglądałem zza szyb wszystkich moich pracowników. Wyglądali jak roboty. Jeden biegł w lewo, drugi niecierpliwie czekał, aż wydrukuje mu się jakiś papierek, a jeszcze inny siedział przed laptopem, pijąc najprawdopodobniej którąś kawę z kolei. Byli tacy, jakich chciałem. Robili to, co kazałem. Oczywiście zostawali za to dobrze wynagrodzeni. Zastanawiałem się, dlaczego ja taki nie mogę być. Zawsze musiałem coś odwalić. Tego dnia odwołałem spotkanie na ostatnią chwilę, co w sumie nie było rzadkością.

Ale jednak ci idioci wciąż do mnie wracali... Zadziwiające.

Wychodząc z windy poczułem na sobie wiele spojrzeń. Puściłem oczko do brunetki siedzącej za ladą recepcji, na co się zarumieniła. Wsiadłem do limuzyny i kazałem szoferowi jechać do domu. Po pewnym czasie poczułem wibracje w kieszeni. Wywróciłem oczami, jednakże wyjąłem telefon.

Od Natasha Miller:
Jesteś dzisiaj zajęty? Bo mogłabym przyjść i pomóc ci z papierami :/

Zaśmiałem się cicho. Ta drobna szatynka w mig umiała poprawić mi humor. A także poprawić ilość niepodpisanych papierów.

Million Pieces Of My Life Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz