Rozdział 1.

547 24 1
                                    

Sonea wychodząc z sali numerologii skierowała swoje kroki prosto na dziedziniec. Nadeszły ciepłe dni maja, a młodzi czarodzieje chętnie gromadzili się przed zamkiem. Schodząc po kamiennych schodach zaczęła szukać znajomych twarzy. Ujrzała niebieską czuprynę swojego brata bliźniaka Teda, który właśnie nie szczędził pieszczot swojej dziewczynie, Victoire Weasley. Jej blond grzywa śmiesznie komponowała się z jego co chwilę zmieniającymi się włosami. Ted był metamorfomagiem, podobnie jak jego (a zarazem i Sonei) matka Nimfadora Lupin, której niestety nie było już na świecie.
Podeszła do całującej się i chichoczącej ciągle pary.

- Oszczędzilibyście ludziom tych widoków - powiedziała lekko zirytowanym tonem.

- Daj spokój. Dobrze wiem, że nam zazdrościsz, bo nie wyszło ci z Markiem - odparł Ted z szyderczym uśmiechem, a Victoire cicho zachichotała.

- Zamknij się! Miałeś o nim nie wspominać! - wyraźnie zdenerwowana faktem, iż jej brat zaczął temat, którego tak szczerze nie cierpiała, wyjęła różdżkę i wycelowała w klatkę piersiową Teddy'ego.

Młody metamorfomag wiedział, że Sonea go nie zaatakuje. Po śmierci rodziców wychowani przez babkę Andromedę i ich ojca chrzestnego Harry'ego Potter'a miała tylko swojego braciszka. Ted zaśmiał się w głos i w kilka sekund deformował swój nos i usta w świński ryjek, kwicząc radośnie. Sonei ta sytuacja wydała się po prostu żałosna, więc schowała różdżkę i odeszła w poszukiwaniu jakiegoś dogodnego miejsca, w którym mogłaby w spokoju pomyśleć. Usiadła pod drzewem, na którym pniu oparła plecy i wyciągnęła przed siebie nogi. Patrzyła teraz na pogodne niebo, przebijające się przez liczne gałęzie, opatulone dopiero co rozwijającymi się liśćmi. Rozpamiętywała podsłuchaną rozmowę, która odbyła się między jej babcią, a jakimś ministrem. Przymknęła oczy.

Ujrzała swoją pulchniutką babcię siedzącą za stołem, po drugiej stronie siedział jakiś mężczyzna.

- Ona nie może tu zostać - zabrzmiał dźwięczny głos dostojnie ubranego czarodzieja. Rozmawiali o Sonei.

- Nie możecie jej zabrać! To moja wnuczka. - wyjąkała błagalnie starsza pani.

- Rozumiem - odpowiedział udając współczucie. - Ale to jest córka Remusa Lupina. Faktycznie, jej brat pokazał zdolności odziedziczone po swojej matce w pierwszych chwilach życia, ale ona... TO może stać się w każdej chwili - zakończył zamykając na chwilę oczy, udając, że napływają mu do nich łzy.

- Nie, nie rozumie pan. Do tej pory nic się nie stało - powiedziała pani Tonks z drżącym głosem, powstrzymywała się od wybuchu płaczu. - I jest możliwość, że się nie stanie. Nie zabierajcie mi jej, błagam! Ona ma tylko mnie...

- Nie mogę nic na to poradzić. Ona stwarza ogromne zagrożenie samym pobytem tutaj, a co dopiero będzie gdy się przemieni? To dla pani dobra.

- Dla mojego dobra?! Też mi coś! - wykrzyknęła oburzona Andromeda.

To wspomnienie wracało za każdym razem, gdy widziała mutacje Teda. Ludzie zarzucali jej nawet, że nie jest córką Remusa i Nimfadory Lupin, bo do tej pory nie objawiła żadnych cech po nich odziedziczonych. Jednak ona wiedziała czyja krew płynie w jej żyłach. Z tym całym ministrem w jednym musiała się zgodzić... TO mogło się stać w każdej chwili.

KsiężycOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz