Część 1 - Przyjazd

15 1 0
                                    


  Aleksy nawiasem mówiąc miał dosyć. Irytowało go wszystko, ta bezimienna i działająca na nerwy nuda i pustka w sercu, wrzeszcząca wniebogłosy, żeby ją czymś wypełnić, czymkolwiek lub kimkolwiek. Wieczna tułaczka była dla niego nużąca, a po nocy wracała w snach postać jego martwej ukochanej, Agnieszki, co dobijało go bardziej niż mogło. Wspomnienia powracały, postacie Aarona, Kaspara/Tabrisa, króla Jagiełły, Zawiszy Czarnego, wszystkiego, co pamiętał, zanim dopadła go klątwa wampiryzmu, a co za tym idzie, nieśmiertelności. Krwi jako tako pić nie musiał, nie czuł w zasadzie potrzeby, żeby zabijać osoby postronne. W sumie trochę zazdrościł ludziom, że mogą się starzeć i umierać, a on musi się szwendać po świecie do ostatniego dnia wieczności. Westchnął.
Spojrzał na kulę słońca, płonącą różem i szkarłatem. Słońce przynajmniej nie ma takich problemów jak ja, pomyślał. Powoli zaczynał przed nim wyrastać ciemny las. W sumie nie dziwił się, szlachcic, do którego zmierzał, mieszkał bodajże w lesie po drodze do Krakowa. Po godzinie jazdy zamajaczyła z boku drożyna, która najprawdopodobniej prowadziła do domu zacnego jegomościa. Białowłosy trącił bok konia. W kilkanaście pacierzy później zaszumiał strumyk. Aleksy przejechał po przerzuconym nad nim drewnianym mostku, po czym piaskowaną dróżką wjechał do wnętrza otoczonej częstokołem rezydencji. Po chwili zatrzymał się na majdanie, gdzie zsiadł z karej kulbaki.
- Ejże! Kto wy? - usłyszał głos z góry. Przez drewnianą balustradę wychylał się jeden z rezydentów dworku, ogolony i z wąsem jak semen pana Dymitra Wiśniowieckiego.
- Aleksy! Ja do imć Jana Twardowskiego! - odkrzyknął Aleksy.
- Pan Twardowski w dom jest! - poinformował semen i poszedł do wnętrza rezydencji.
Białowłosy zsiadł z konia. Wszedł na ganek rezydencji, która z zewnątrz lubo prezentowała się wcale dobrze. Pchnął dębowe drzwi. Zrazu uderzył go zaduch, połączony z aromatami kuchni i zapachem alkoholu, a zwłaszcza wódki i gorzały, przypominający mu o nawiedzany w czasie swojej tułaczki licznych karczmach i zajazdach, tyle że w nich jeszcze cuchnęło potem i pierdnięciami, a w rezydencji nie. Wszedłszy do izby, z wielką siłą owionął go gwar, przypominający ten, który był codziennością w obozie husyckim, gdy miał okazję służyć pod Janem Żiżką a potem Prokopem Wielkim alias Gołym.
Na zydlach i obszernej kanapie siedziały różne osoby różnorakiego autoramentu i płci obojga. Mężczyźni mieli podgolone czupryny i nosili długie wąsy lub nieogolone mordy, zaś kobiety miały włosy zaplecione w warkoczyki. Jeden z jegomościów stał na środku koła i celował nożem w zawieszony na drewnianej kolumnie portret jakiegoś szlachetki.
- O! Ejże, ktoś ty?! - zapytał jeden czarnowłosy osobnik ze szczeciniastą jak futro dzika brodą.
- Ja do Jana Twardowskiego - odrzekł ze spokojem Aleksy.
- Toś dobrze trafił - czarny uśmiechnął się przekornie. - Jam jest imć Twardowski!
- Zawrzyj gębę! Ja jestem Twardowski! - palnął drugi.
- Nie! - włączyła się dziewczyna o włosach barwy słomy. - Ja jestem Twardowski!
Aleksy i kompania wybuchnęli gromkim śmiechem.
- Bodajże was! - Aleksy uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami. - A wy kto? Zali chamy czy szlacheckie syny?
- My są szlacheckie syny! - odrzekł jeden w rozchełstanej koszuli.
- I córy! - zawtórowała ruda piękność o zielonych oczach i wyzywająco rozpiętej koszulinie, ukazującej nienaganny biust. Wesoła gromadka znów ryknęła śmiechem.
- A ja jestem wurdałak! - Aleksy odparował ze śmiechem, ukazując wydłużone kły.
- Nie dziwię się, boś blady jak płótno i sztywny ja trup albo jakbyś kija łyknął! - ryknął śmiechem blondas. Zawtórowali mu pozostali w izbie.
- Dobrze, koniec krotochwil. Nad podziw długo wytrzymaliście, wurdałaku! - czarny opanował sytuację. - Zaprowadzę waści do pana Twardowskiego, skoroście go chcą ujrzeć.
Weszli po drewnianych i trzeszczących schodach na piętro, gdzie stanęli przed pierwszymi drzwiami, zapewne prowadzącymi do prywatnych pokoi pana Jana Twardowskiego, szlachcica herbu Leliwa.
- Tylko mówcie tak, iżby go zainteresować, bo mości Twardowski rychło się nudzi - ostrzegł czarny. Aleksy spojrzał na wiszący na ścianie obraz, blondwłosą piękność o szarych oczach i całkiem ładnej twarzy, odzianą w gustowną czerń. Na twarzy namalowanej damy igrał całkiem miły i figlarny uśmiech, a w szarych oczach tliła się radość. Aleksy pomyślał, że dziewczyna na obrazie jest bardzo piękna.
- Miłość naszego pana - wyjaśnił czarny, po czym ciężko westchnął. - Kochaliśmy ją wszyscy, była oczkiem w głowie zacnego pana Twardowskiego.
- Co się z nią stało? - zapytał Aleksy.
- Zmarła nagle. Pan bardzo rozpaczał nad tym faktem. Gorzałka mu nie pomogła, nie pomogły też panienki z fraucymeru czy wypady do zamtuza albo na rejzy - czarnowłosy mówił takim tonem, jakby nie była to zwykła tragedia tylko coś o wiele gorszego i tajemniczego. - Siedzi nocami jak jakiś ciołek w komnacie i wyje, aż żal duszę ściska.
Aleksy pchnął drzwi. Jego oczom ukazała się skromnie uposażona komnata. Na ścianach wisiały trofea wojenne i herb, do wyposażenia liczyły się kanapa, szafa, krzesło i stół. Półki wypełnione były książkami. Przed marmurową rzeźbą, przedstawiającą nagą kobietę o wyidealizowanych i pociągających kształtach, stał szlachcic.
- Panie... - zaczął niepewnie czarnowłosy.
- Co najlepiej się sprzedaje? Posągi świętych, szlacheckie i królewskie popiersia oraz... akty. I co tu mamy? Gołe babsko. Kawał marmuru wykuty na kształt baby. A ty, białowłosy? Co o tym sądzisz?
- Mi tam do gustu przypadła. A zwłaszcza te dwie krągłości na przedzie - odrzekł Aleksy.
- Dowcipnyś. Dobrze, bo nie ścierpię ludzi bez poczucia humoru - szlachetka obrócił się. Ubrany był po sarmacku, jakby był szlachcicem z krwi i kości, bo i rzeczywiście wszystko na to wskazywało. Ruda czupryna zaczesana była na prawo i miała połysk jak u młodzieńca. Podwinięte rękawy kontusza i żupana ukazywały mocne ramiona, zresztą nieco owłosione. Pas kontuszny upstrzono najrozmaitszymi wzorami, a przy pasie tkwiła szlachecka karabela.
- A więc? Czego sobie życzysz, młodzieńcze? - zapytał. Jego głos był głęboki i chrapliwy.
- Chciałem poznać zacnego pana Jana Twardowskiego - odpowiedział Aleksy.
- To dobrze, aczkolwiek przypuszczam, że nie tylko to cię sprowadza do mojej rezydencji - Jan Twardowski bystrze spojrzał na swojego gościa. I szybkim cięciem przeciął rzeźbę, jakby to było masło.
- Tak lepiej - stwierdził. - I ciekawiej. Ale do rzeczy, kim jesteś?
- Jestem Aleksy - przedstawił się białowłosy.
- A jam jest Jan Twardowski, szlachcic herbu Leliwa - przedstawił się tamten. - I zgaduję, że nieobca wam, mój drogi, ma historia.
- Ano tak. Piękna i smutna zarazem. Choć bardziej bym się skłaniał ku smutkowi. Wierzajcie mi lub nie, ale znam ten ból po stracie kogoś, kto sercu był bliski - Aleksy uśmiechnął się smutno.
- Tuś mi brat! - Leliwczyk klasnął w dłonie. - Tyś też?
- Tak. Dawno temu - Aleksy spuścił oczy.
- Chodźmy na dół i się napijmy w mojej kompaniji - zaproponował pan Twardowski.
Zeszli na dół. Powitała ich wrzawa i krzyki radości kompanii pana Twardowskiego. Usiedli wygodnie na kanapie. Twardowski zaraz kazał przynieść wina i pieczeń. Wkrótce służki i czeladź zaczęli przynosić wszystko, co było trzeba. Jeden ze szlachetków rezydujących u Twardowskiego podszedł do stawiającej na stole pieczeń służącej i klepnął ją chamsko w tyłek.
- Ejże, Bohun! - zaraz krzyknął pan Twardowski, unosząc się z siedziska. - Ładnież to tak? Dyć jak cham, nie jak szlachcic się zachowujesz!
Bohun zaraz stulił po sobie uszy, odchodząc od służki ze spuszczoną głową. Aleksy upił trochę wina z kielicha.
- Moja szabelka będzie się zwać od dziś - zaczął jeden ze szlachetków, unosząc szablinę w górę - Maryna!
- To jest pan Kowalski herbu Korab, jeden z mych kompanionów - powiedział pan Twardowski. - W pięści mocny jak tur, ale mógłbyś równie dobrze do jego konia gadać, bo sam nie wiem, które głupsze!
Tak zleciało im wszystkim do jedenastej w nocy, kiedy wszyscy szykowali się do snu. 

Pan TwardowskiWhere stories live. Discover now