; 2

66 5 2
                                    

Liam mówił dużo. zazwyczaj były to nic nieznaczące urywki, błahe uwagi wyrwane z kontekstu, które zapełniały ciszę i nawet dla niego samego nie znaczyły zbyt wiele. lubił proste, nieskomplikowane rozmowy o pogodzie, o nierównym chodniku, z którym w końcu ktoś powinien coś zrobić i sitcomie, który obejrzał niedawno w telewizji. może naprawdę wyrzucał słowa na wiatr, ale może też po prostu nie znał ich wagi. pomiędzy jednym a drugim pociągnięciem pędzla nie było słowa obietnica, a świat Liama Payne'a sprowadzał się do palety farb i gładkich ruchów nadgarstka oraz do piękna, które dostrzegał w każdym słoju drewna, i w każdej melodii wygranej przez ulicznego grajka, który zebrał w swoim futerale więcej, niż w istocie był wart jego zdarty głos.

nie był samotny. jego łóżko każdej nocy witało nowych gości, a on zapominał o nich równie szybko, jak zmieniał pościel na nową, nie mając zamiaru zastanawiać się, czyje imię wykrzykiwał ostatnio Max czy Martin. to nie było istotne, bo nie spotka nigdy ani Maxa, ani też Martina. te chwile były transakcją na jeden wieczór, niczym, przez co mógłby się zawahać, do czego chciałby wrócić. wszyscy byli bezbarwni, anonimowi, przysparzali mu odrobiny rozrywki, dawali siebie, a w zamian otrzymywali... nic. nic, ponieważ on nie ofiarowywał niczego więcej, prócz niezdarnych pchnięć wykonanych po omacku i garści niezatartych jeszcze wspomnień.

i może właśnie dlatego, gdy pewnego dnia ujrzał za ladą kawiarni chłopaka o delikatnych dłoniach, który nawet nie uniósł na niego spojrzenia, poczuł, że może nie chce, by wszyscy byli obcymi bez imion. jego nadgarstki były szczupłe, a palce krótkie i drobne. zupełnie jakby nawet zbieranie maleńkich ziarenek kawy, które rozsypały się razem z herbacianą mieszanką nie przysparzało im większych problemów. wyławiały jedno po drugim z niebywałą precyzją, z gracją tańcząc pośród mieszaniny aromatów i suszonych owoców. wtedy uniósł się z klęczek, patrząc na niego przelotnie, ale bez większego zainteresowania i wrócił do swoich obowiązków, jak gdyby Liam nie stał tam, przyglądając się jego ostrym kościom policzkowym i zaciśniętym ustom.

jego palce zaświerzbiły, a żołądek się ścisnął, bo Liam chciał, chciał, by uśmiechnął się do niego i wyjawił mu swoje imię, które w tamtej chwili było ważniejsze niż źle wymieszana farba na palecie, czy niedoschnięty obraz, nad którym z oddaniem pracował od tak dawna. właśnie wtedy był ten pierwszy raz, gdy zapragnął się dowiedzieć, co kryje się za tym spokojem wymalowanym na pięknej twarzy, czy nieznajomy też myśli, że Rembrandt jest ciekawszy od van Gogha, czy wczesnymi rankami pija kawę czy może filiżankę świeżo zaparzonej Yorshire. nie powiedział mu. ignorował każde rzucane w jego stronę spojrzenie i każdą próbę kontaktu, a on poczuł się sfrustrowany. nie z powodu pędzla o syntetycznym włosiu, które wypadało i zostawało na płótnie, ale przez kogoś. to uczucie dla niego całkiem nowe, wysyłające zdenerwowanie do żył, wplątujące się w jego niespokojne myśli i zniecierpliwione dłonie. jeszcze nikt nigdy tego nie zrobił. Liam poczuł się odrzucony, pierwszy raz niewystarczający. co ważniejsze, poczuł, że może sztuka nie jest w jego życiu wszystkim. może brakowało tego jednego elementu, ciepłoty czyjego ciała o poranku, rozmów o poezji. może przez cały ten czas czegoś szukał, gonił za tą jedną rzeczą w kółko. a może właśnie przed nią uciekał.

heart on your hand | l.pOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz