➵tydzień później...
Cały czwartkowy wieczór spędziłem, sprzątając całe mieszkanie po dwudniowej wizycie siostry i mamy. Zacząwszy od umycia kubków po kawie o godzinie dziewiętnastej, kończąc na przetarciu stoliczka w salonie oraz dwóch półek lekko ponad dwie godziny później.
Wizyta tej najbliższej mi w życiu dwójki zdecydowanie podniosła mnie na duchu. Mogłem chociaż przez chwilę zapomnieć o moich problemach i zmartwieniach, których w ostatnim tygodniu przysporzyłem wiele nie tylko sobie, ale także i tysiącom fanów.
Z rezygnacją westchnąłem i podniosłem się z sofy, a ze stolika zagarnąłem kolorową szmatkę, którą wcześniej przecierałem meble. Skierowałem się do kuchni, gdzie od niechcenia rzuciłem ją na parapet, zamiast zawiesić ją na haczyku. Niedbale rzucona spadła, lecz zignorowałem to, odwracając się w stronę lodówki. Wyjąłem z niej butelkę piwa, a z szuflady otwieracz. Z takim wyposażeniem ponownie wróciłem do salonu.
Przez kilka minut po prostu siedziałem na sofie, jakbym zupełnie zapomniał co mam zrobić, wpatrując się tępym wzrokiem w ścianę naprzeciw niej. Ah. Ja nie zapomniałem, co mam zrobić. Ja nie wiedziałem. Totalna dziura, zapełniona jedynie przez bezradność.
Przymknąłem oczy i opadłem plecami na oparcie, jakbym nagle popadł w dziwny stan, którego za nic nie potrafię sensownie określić słowami. Znów moje myśli zaczęły odbiegać gdzieś daleko. Zeszły z dobrego toru i rozeszły na bok, na to, co tak cholernie mnie boli. Po raz kolejny mój umysł przywoływał wspomnienia, które powodowały nieprzyjemne, bolesne kłucia w sercu.
[ -Martijn! Martijn! ]- słyszałem gdzieś w tyle głowy, w dalekich wspomnieniach stłumiony krzyk Louisa.
Zacisnąłem mocno dłoń na szklanej butelce, której o dziwo jeszcze nie wypuściłem z dłoni. Gdyby była wykonana z cienkiego szkła, cała by popękała.
[ We don't need much, as long we are together, together, together ]- moje myśli zaczęły snuć tą melodię, której wokal przybrał o tysiące nowych głosów. Wyobraźnia podsunęła mi obraz, który swego czasu wywoływał ciarki na mojej skórze. Stałem na scenie, a przede mną było tysiące ludzi. Słowa zwrotek "Together" wypływały z ust każdego, wszyscy w ręku trzymali telefon z włączoną latarką. Tysiące świateł harmonijnie kołysało się raz w prawą, raz w lewą stronę.
[We don't need much, as long we are together...]
Tysiące fanów równie i melodyjnie nuciło, a ja przyglądałem się temu z takim samym szczęściem, które działało z ich strony.
Racja. Ci wszyscy fani nie potrzebowali wiele.
Potrzebowali mnie.
Zawiodłem fanów.
Zawiodłem siebie.
Zacisnąłem mocno powieki i odwróciłem głowę w drugą stronę. Ta sama reakcja, gdyby te wszystkie wspomnienia były ogromnie rażącym promieniem, skierowanym wprost na moje oczy.
Czułem potworny ból wewnątrz, który rozdzierał moje serce.
To nie było tak, że odszedłem z dnia na dzień. To tylko tak wyglądało dla osoby, która była jedynie biernym obserwatorem, który spoglądał kątem oka na moje poczynania. Rzeczywistość nie miała tak kolorowych barw, jak światła sceny, na której było mi dane grać kilka razy w tygodniu, dla coraz to nowej publiczności. W środku czuję, że odpadłem z tego psychicznie już dawno.
Uśmiechy fanów coraz mniej zaczęły przekładać się na mój uśmiech.
Studio zaczynało być jak więzienie, lub jak miejsce, gdzie każdego dnia czekała na mnie żmudna praca, którą należało wykonywać przymusowo.
A to wszystko, co do tej pory nazywano moimi największymi osiągnięciami? One są i będą niczym złote trofea, dumnie reprezentujące się na półce. Gdy ktoś przechodzi obok nich po raz pierwszy, popada w zachwyt. Tak wielki, że podziw zostaje, gdy przejdzie się drugi raz. A za setnym razem? Dwusetnym, trzysetnym? Każdy mój dzień był otarciem się o to wszystko, był spojrzeniem na to, co do tej pory dokonałem i na to, co jeszcze przede mną czeka. Dzień w dzień, widziałem te same trofea.
Powiedz szczerze. Czy Twoje wrażenie na ich widok za pięćsetnym razem byłoby na tym samym poziomie, jak dnia pierwszego?
Nie. Po jakimś czasie ta monotonność przeobraża się w znużenie. Nie chcemy się już im przyglądać. Chcemy je zrzucić z tej przeklętej półki, a zastąpić je czymś zupełnie nowym.
TO WŁAŚNIE CZUŁEM.
Chciałem stać się kimś nowym. Kimś, kto beztrosko mógłby wyjść na ulice czy chociażby poznać normalnego, szczerego człowieka, dla którego nie miałaby żadnego znaczenia pozycja, jaką zajmuje się wśród ludzi. Czułem tęsknotę za przebywaniem wśród niewielu ludzi, ciszą i relaksem.
Chciałem zastąpić te wszystkie moje trofea niczym innym, jak spokojem i nowym, poukładanym życiem.
Mimo to, że tego chciałem... Drugą nogą wciąż stałem przy swoim starym życiu. Postawienie tego jednego, jedynego kroku, by stać stabilnie po stronie normalnego życia było rzeczą o wiele bardziej skomplikowaną, niż mi się wcześniej wydawało.
Ja teraz nie mam żadnej stabilności. Życie, z którego rezygnuję nie chce dać o sobie tak łatwo zapomnieć. Wyciąga w moją stronę ręce, które próbują mnie złapać i ponownie wtrącić w swoją rutynę, z której ja przecież chciałem uciec.
Te ręce zdecydowanie należą do moich fanów. To oni nie chcą pozwolić, bym się oddalił. To ich głosy słyszę w swojej głowie. Każde słowo, które przepływa przez moją pamięć, jest ich błaganiem o powrót.
Ja... Ja popadam w paranoję.
CZYTASZ
☾ thursday 11:11pm / m.g
أدب الهواةoderwij się od sławy, która ciągle Cię otacza z każdej strony. przestań być osobą, którą zna niemalże każdy, kogo wymijasz na ulicy. stań się kimś, kto żyje w cichym zaciszu swojego domu. tak, martijn. zrób to.