John w potrzasku

452 29 5
                                    

Było już dawno po zmroku. Moje ciało było obolałe, a Ellie chwiała się na nogach. Tylko Ro szła uśmiehnięta od ucha do ucha z wyciągniętym magnumem 44. Arthur patrzył na mnie spode łba, jakbym mu coś zrobił. Postanowiłem umilić sobie i (niekoniecznie) jemu czas pytając go o jego przeszłość.

- Skąd pochodzisz?

- Ja? - zapytał zdziwiony moim głosem przerywającym ciszę. - Z tamtego miasta, gdzie mnie spotkałeś...

- Ciekawe, gdzie są ci wszyscy nieumarli. Z tego co wiem, odkąd wróciliśmy nie widziałam ani jednego... - przerwała mu Ellie.

Droga dłużyła się w nieskończoność. Po 2 godzinach infiltracji lasu znaleźliśmy Johna. Na szczęście żywego. Stał on bowiem na skale. Jego karabin snajperski leżał na ziemi, a on bronił się nożem myśliwskim. Już wiem dlaczego nie spotkaliśmy żadnego zombie. One wszystkie były tu.

Nie mam pojęcia, dlaczego nas nie zauważyły, ale na pewno było to na naszą korzyść. Ro jak zwykle pokazała klasę wyciągając granaty kasetowe (odłamkowe) i rzucając je prosto w zgraję Żywych Trupów. Przynajmniej połowa padła na ziemię. Jednak tylko kilkanaście z nich się nie podniosło.

"Czas na mnie" - pomyślałem i wyciągnąłem moją sławną siekierę, która znalazłem na komodzie w tamtym domu, kiedy ich poznałem.

 Rzuciłem się na nich i zacząłem ciąć wszystko na mojej drodze. Spojrzałem w tył. Moi przyjaciele się dołączyli i "batalion" umarlaków zaczął się gwałtownie zmniejszać.

Po dłuższej chwili dobiłem ostatniego przeciwnika. Jak na złośc siekiera w tym momencie musiała się ułamać. Odrzuciłem ją.

- Dzięki za ratunek - rzekła John. 

- Nie ma sprawy - odrzekłem z uśmiechem. 

Nagle John upadł na ziemię. Z jego ust zaczęła płynąć piana. Przerażeni patrzeliśmy na niego. Po upływie 10 minut zemdlał i za chwilę się obudził. Ro zbadała go i podała mu jakiś flakonik wypełniony zielonym płynem. Kazała mu go wypić.

- To daje Ci pięć dodatkowych dni. Musimy w tym czasie dostać sie do tego laboratorium, gdzie znajduje się antidotum.

Ruszyliśmy w stronę porzuconego wcześniej miasta. Po upływie paru godzin widać był jak John powoli słabł. NIe był już taki żywy i odważny jak kiedyś. Po drodze mieliśmy kilka razy spotkanie z zombie, a on trzymał się na uboczu i oglądał się wokół. Zaczął tracić orientację, kto jest dobry: MY czy UMARLI.

Dotarliśmy do płotu miasta. Arthur zaprowadził mnie do miejca, w którym można wejć do niego bez wspinania. 

Miasto było niezbyt nowoczesne. Nie było tu ani jednego wieżowca. Wszędzie stały tylko małe dwupiętrowe domki pomalowane na biało. Ulice były puste. Samochody stały opuszczone.

Arthur wskazał nam budynek policji. Był to nieduży blok, trochę wyższy od reszty domków. Z boku niego były schody na samą góre prowadzące do lądowiska dla helikopterów. Weszliśmy do niego, Jak zwykle dowiedzieliśmy się o kolejnej umiejętności Ro. Umie nawet pilotować helikopter?! Na szczęście, jako że był to śmigłowiec policyjny, wyposażony został w ciężki karabin maszynowy (obrotowy), zwany MINIGUN'em. Usiadłem sobie na specjelnym miejscu dla strzelca. John zajął granatnik z drugiej strony. 

Krajobraz był przepiękny. Mijaliśmy zieloniutkie korony drzew. Wtem coś w nas walnęło.

- Ro umiesz tym lądować?????

- Chyba nie......

The Walking DeadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz