Pistacje [Ryden]

98 12 10
                                    

- Brendon, jak mogłeś?! - Wrzask przebił się przez huk muzyki oraz śmiechy kilkudziesięciu nastolatków i dotarł wprost do uszu szczupłego bruneta, sprawiając, że wypuścił plastikowy kubek z ręki, a jego płynna zawartość stworzyła ciemną plamę na dywanie.

- Mamo? Co ty tu robisz? - zapytał głupio, rozglądając się po salonie w popłochu.

- Koniec imprezy. Natychmiast. Czekam na górze. - Kobieta wściekle wyszła z pokoju i wspięła się po schodach, znikając na piętrze niewielkiego domu.

Urie posłusznie wyłączył muzykę i wyprosił gości, przepraszając ich za zajście, po czym wyrzucił część śmieci, tych najbardziej widocznych, mając nadzieję, że mniejszy bałagan załagodzi nieco sytuację. Wiedział, że zjebał, ale mamy miało nie być jeszcze przez dwa dni, ojca do końca tygodnia, nawet by się nie dowiedzieli o imprezie. Szkoda, że było już za późno. Miesiąc temu miał kłopoty w szkole przez kilka głupich żartów, całkiem niedawno ojciec znalazł u niego zioło, a teraz jeszcze ta impreza… Co go podkusiło tak ryzykować?

Wdrapał się na schody i wszedł do sypialni rodziców, stając twarzą w twarz ze swoją rozwścieczoną matką.

- Posprzątasz. Masz szlaban. A że najwyraźniej masz za dużo czasu wolnego, którego nie poświęcasz na naukę, zapiszesz się na weekendowe zajęcia dodatkowe. Wybierz sobie sam, ale nic związanego ze sportem lub z muzyką, to ma być w jakimkolwiek stopniu kara. - Była przerażająco spokojna. Siedziała na łóżku i patrzyła na skruszonego Brendona stanowczo i zimno. - Skonsultujesz możliwości ze mną, powiem ci czy może być. Przegiąłeś, młody człowieku.

Urie przytaknął, przełykając cisnące mu się na usta riposty, które jedynie pogorszyłyby jego sytuację. Nie było tak źle. Istniało kilka kół działających w weekendy, na pewno znajdą się jakieś całkiem znośne… prawda?

***

Albo i nie. Brendon stał przed tablicą, na której wisiały rozpiski zajęć dodatkowych. Orkiestra odpadała, już chodził na kilka zajęć muzycznych i mama się nie zgodzi. Koło matematyczne oznaczałoby kres jego życia towarzyskiego. Teatr też, zresztą i tak nie było miejsc. Koszykówkę wykluczyła mama. Zostawały mu dwie możliwości. Koło literackie, prowadzone przez jego znienawidzoną nauczycielkę, albo wolontariat oznaczający kilka godzin tygodniowo spędzonych w szpitalu. Wybór wydał mu się oczywisty. Łatwiej się wykręcić z rozmów z pacjentami, niż z godzin rozmów o Shakespeare’rze.

***

Dziś była pierwsza sobota, którą miał w dużej części spędzić w towarzystwie umierających dzieciaków. Powinien się stresować? Być smutny? Nie obchodziło go to. Musiał jedynie odpracować szlaban. Kilka tygodni i już nigdy tam nie wróci.

Zameldował się u nauczycielki prowadzącej wolontariat - czekała na wszystkich uczniów w holu. Dała mu odpowiedni identyfikator i wytłumaczyła kilka rzeczy, ale Brendom jej tak naprawdę nie słuchał. Gapił się na wielki zegar wiszący nad fotelami poczekalni.

- Możesz iść, Brendon. Zobaczysz, dla uśmiechów tych dzieciaków warto to robić. - Nauczycielka poklepała go przyjacielsko po ramieniu i lekko pchnęła w stronę wejścia na oddział. - Do końca urazowego, potem w lewo, za ortopedią w prawo i będziesz na miejscu. Pamiętaj, że te dzieci w większości czekają na śmierć. Bądź dla nich miły, ale nie przesadnie.

Brendon skinął głową i ruszył korytarzem, mijając pielęgniarki rzucające mu oceniające spojrzenia. No tak, może zakładanie błyszczącej koszuli i ciasnych spodni nie było najlepszym pomysłem. Wchodząc na odpowiedni oddział, poczuł ciężar w klatce piersiowej. Może jednak ma serce. Może powinien przestać udawać, że nie.

bands one-shotsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz