Promienie słońca wpadały do pomieszczenia przez wielkie szyby, przez które widać było brzydki, szary chodnik spokojniejszej części miasta. Brudna, zakurzona kostka, pełna starych gum do żucia i rozwiewanych przez wiatr papierków, była codziennie deptana przez setki, albo może i tysiące osób, które mijały czystą witrynę kawiarni. Złote litery nad przeszklonymi, drewnianymi drzwiami tworzyły ozdobny napis Ryro's Coffee, a doniczki z kwiatami przywodziły na myśl raczej kwiaciarnię. W środku było jeszcze dziwniej - każdy stolik był inny, ale wszystkie były stare, podobnie jak krzesła. Na ścianach wisiało mnóstwo zdjęć, zaczynając od czarno-białych fotografii analogowych, na industrialnych fotomontażach kończąc. Dekoracje stanowiły dziwne przedmioty, niepasujące do siebie nawzajem, a jednak idealnie budujące atmosferę tego miejsca - stary aparat, wyszczerbiony wazon, gitara ze złamanym gryfem wisząca na ścianie obok poroża jelenia i świeca na każdym stole, tworzyły chaotyczną, ale spójną całość. I kwiaty. Całe mnóstwo kwiatów. W wazonach, w doniczkach, podwieszone pod sufitem, na ladzie, w kątach, przy drzwiach. Nawet w toalecie. Kwiaty były najbardziej charakterystycznym elementem wystroju, ściągały wzrok przechodniów i zapraszały ich do środka, w zamian wymagając jedynie podlewania i czystej szyby. Ryan chętnie im to dawał. Kwiaty były dla niego jak dzieci, bardziej od nich kochał tylko swojego psa. I jeszcze jedną osobę. Albo dwie.
Kawiarnia znajdowała się w trzypoziomowym budynku na granicy centrum i dzielnicy domów jednorodzinnych. Na piętrze było mieszkanie, które Ryan wynajmował od właścicielki budynku razem z lokalem. Chciał wykupić kamienicę, kiedy tylko sytuacja kawiarni się ustabilizowała - bez problemu dostałby kredyt - ale starsza pani, której własnością był budynek, nie chciała się zgodzić. Mieszkała na drugim piętrze, a właściwie na poddaszu i za bardzo uwielbiała to miejsce. Ryan miał z nią dobre relacje, traktował ją jak swoją babcię i to ją chyba kochał bardziej od kwiatów.
Wraz z pierwszymi promieniami słońca do lokalu wpadali pierwsi klienci. Ryan przygotowywał kawę w milczeniu, jedynie od czasu do czasu zamieniając kilka zdań z bardziej rozmownymi gośćmi. O tej godzinie nikt nie zostawał w środku. Zamawiano kawy na wynos, do tego jakieś tanie ciasto lub rogalik i z pośpiechem wychodzono, biegnąc na autobus lub taksówkę, żeby zdążyć do pracy w centrum. Ross nie lubił takich klientów. Dużo bardziej wolał wieczory, kiedy do kawiarni przychodziły pary, grupy przyjaciół lub samotnicy z książkami. Kupowali kawę lub herbatę, po kawałku ciasta dnia, które Ryan kupował w lokalnej cukierni i siadali przy zacisznych stolikach, otoczeni kwiatami, zapachem kawy i delikatnymi dźwiękami gitary lecącymi z głośników. Rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, śmiali się i zwyczajnie cieszyli momentem. Dottie pochrapywała na zapleczu, a właściwie klatce schodowej, z której było wyjście na podwórko i kilka szafek na rzeczy, które nie mieściły się za ladą, a Ryan obserwował gości z uśmiechem, od czasu do czasu się odzywając, kiedy włączano go do rozmowy. Później, gdy wszyscy już wyszli, zamykał drzwi, sprzątał, podliczał utarg i szedł do siebie, budząc po drodze Dottie. Pies wspinał się niezdarnie po schodach, potykając się o za długie uszy i burczał z niezadowoleniem co kilka stopni, aż wreszcie docierali do skromnego mieszkania pełnego kwiatów i szli spać.
Od pewnego czasu łóżko nie było puste. Co wieczór znajdowała się w nim osoba, którą Ryan na pewno kochał bardziej od kwiatów. Ale zacznijmy od początku.
***
Promienie słońca wpadały do pomieszczenia przez wielkie szyby, przez które widać było brzydki, szary chodnik spokojniejszej części miasta. Ryan z irytacją nalał kolejną kawę, przeklinając w duchu własny los, mimo że lubił to, co robił. Zbliżał się wieczór, coraz więcej klientów przychodziło na dłużej i Ross wiedział, że za kilkanaście minut będzie już tylko zadowolony ze swojej pracy i smutny z powodu swojego życia. Zbliżały się jego dwudzieste piąte urodziny, a jego jedynymi znajomymi był pies i panna Jackson. Kobieta była cudowną osobą, ale Ryan potrzebował przyjaciół, a nie babci. Patrzenie na szczęśliwie zakochanych, czy na grupy znajomych było przyjemne i bolesne jednocześnie. Nie miał czasu na wyjścia, imprezy, na których mógłby kogoś poznać, a relacje z klientami nie potrafiły rozwinąć się dalej niż "Ryro, dosiądź się do nas". Do tego cała sprawa bratniej duszy... Każdy człowiek rodził się z niewielkim tatuażem na biodrze, który stawał się czytelny około trzeciego, czwartego roku życia. Napis był pierwszymi słowami, jakie miała wypowiedzieć bratnia dusza tej osoby. Tatuaże mogły się zmieniać w miarę podejmowanych decyzji, a kiedy ktoś umierał, jego bratniej duszy pozostawała blada blizna i mógł, ale nie musiał pojawić się nowy napis. Po spotkaniu odpowiedniej osoby tatuaż z czarnego zmieniał się w wyblakło szary i taki właśnie miał Ryan. Ledwo widoczne "uroczy jak szczenię" było jednym z jego największych zmartwień. Od dziecka kochał to, że świat jest zbudowany w taki sposób. Że każdy znajdzie kogoś idealnego, z kim spędzi resztę życia. Co prawda bratnia dusza nie zawsze stawała się partnerem, ale mimo wszystko spotkanie kogoś, kto by go dopełniał, zdawało mu się piękne i romantyczne. Odkąd uświadomił sobie co to wszystko znaczy, wyczekiwał momentu, w którym spotka właściwą osobę. Mimo nasłuchiwania, przeoczył ją. Musiał przeoczyć, skoro tatuaż był poszarzały. Pamiętał dzień, kiedy to się stało. Impreza na zakończenie liceum. Dużo alkoholu, dużo obcych ludzi. Za dużo, żeby możliwe było odnalezienie tej jednej. Dlatego żył samotnie, obserwując idealnie dopasowane pary sączące jego kawę.