Jeden

180 14 0
                                    

∆∆∆

9.

- It's me. It's Steve.

- Steve?

  Kiedy dowiedziałem się, że drużyna Bucky'ego nie wróciła z misji, byłem świadom swojego błędu. Zaślepiony własną sławą jako Kapitan Ameryka oraz słuchając wyłącznie rozkazów pułkownika, zapomniałem o jedynym przyjacielu.

Tak bardzo chciałem pokazać innym, że już nie byłem chuderlakiem z astmą, ale najprawdziwszym żołnierzem. Jednak moja ambicja musiała poczekać, gdyż Bucky był w niebezpieczeństwie. Musiałem go odszukać, ponieważ nie wierzyłem w to, co powiedział o nim dowódca.
Mój przyjaciel nie mógł zginąć, przede wszystkim dlatego, ponieważ bez niego moje życie stałoby się niekompletne. James mimo tego, że przez większość czasu, które spędziliśmy we własnym towarzystwie wciąż opowiadał tylko o swoich nieudanych związkach nadal nie stracił wiary oraz tego irytującego optymizmu. Ja natomiast z zachwytem podziwiałem jego ciągły upór i celne oko - cnoty, dające mu przewagę w wymagającym wojsku.
Dlatego w naszym wspólnym życiu, to właśnie Bucky był zawsze tym lepszym oraz mądrzejszym. Światełkiem w tunelu ciemności, gdzie każdego dnia wskazywał mi drogę do celu swoją pomocą i niezachwianą radą.


Byliśmy jak bracia, a bracia nigdy się nie rozstają.


Świadomość, że mogłem go stracić wypełniła moje serce do tego stopnia, że w tamtej chwili nie liczyło się dla mnie nic oprócz zaginionego przyjaciela. Mogłem go uratować, lecz sława zbyt szybko zaślepiła mój umysł. Kapitan Ameryka został bohaterem, czyli osobą, którą nigdy nie mógł się stać Steve Rogers, mieszkający na Brooklynie. Prawdziwy żołnierz w ciele mimo wszystko załamanego mężczyzny; ikony wiecznej niezdarności oraz licznych chorób.


W czasie mojej rozpoznawalności ludzie wierzyli, że z moją siłą zdołają zatrzymać, a nawet zakończyć rzeź, rozgrywającą się na wielu frontach. Niestety zostałem wciągnięty nie tylko w krwawe potyczki z Hydrą, ale przede wszystkim w występowaniem na scenie jako maskotka wojska. Wszyscy śpiewali na moją cześć pieśni, opowiadali niestworzone historie na mój temat, kazali występować w niepotrzebnych programach telewizyjnych, a nawet wymyślali komiksy, służące tylko i wyłącznie do rozprzestrzeniania moich często wyidealizowanych opowieści. Zrobili ze mnie swoje popychadło, które wykona każdą rzecz o jaką poproszą.
Męczyło mnie to choć wiedziałem, że w pewien sposób zawsze do tego dążyłem przez całe życie. Pomagałem ludziom dostrzec nadzieję wszędzie tam, gdzie nikt jej nie widział. Szerzyłem idealistyczne hasła sam nie wierząc w to, co mówię. Zapominając nie tylko o likwidowaniu wrogów, ale ku mojej obawie zwłaszcza o przyjaciołach.


Zwłaszcza o Buckym, którego zostawiłem samego na pastwę Red Skulla.

Czułem się jak zakłamany frajer, szukający poklasku i reakcji ze strony innych.

Byłem tak bardzo rozdarty, że, gdy usłyszałem o zaginionych żołnierzach - mimo nawoływań ze strony Peggy - ruszyłem dowiedzieć się dlaczego nadal nie wrócili do bazy. Nie wierzyłem w śmierć całego oddziału, więc jedynym wyjściem okazała się samotna przeprawa w głąb twierdzy Hydry.


Liczyło się tylko odnalezienie Bucky'ego. Mojej idealnej połówki istnienia; tego wkurzającego osła, za którym poszedłbym wszędzie. Uratowanie go było moim życiowym priorytetem.


 - Steve!!


Po wyskoczeniu z samolotu nie myślałem o niczym innym tylko o przyjacielu, przetrzymywanego przez wrogą organizację. Całkowicie skupiłem się na swej misji, zostawiając oszołomionego Howarda oraz Peggy we wnętrzu latającego pojazdu. Byłem im wdzięczny za pomoc, ale resztę zadania musiałem rozwiązać na własną rękę.


Biegłem ile sił w nogach mając tylko nadzieję, że nie dotarłem zbyt późno.

- Gdzie jest sierżant Barnes?

Żołnierze z odziały Bucky'ego, których uratowałem poinformowali mnie, że Hydra zdołała zamknąć mojego przyjaciela w bazie, z której jeszcze nikt się nie wydostał. Dlatego po usłyszeniu tej informacji czym prędzej poszedłem go szukać wśród ciemnych korytarzy. Krzycząc i nawoływując jego imię, jednak tak dobrze znany mi głos nie odbił się echem po zniszczonych ścianach. Byłem w błędzie sądząc, że zdołamy chociaż przez chwilę cieszyć się własnym towarzystwem; bez otoczki strachu i mojej rosnącej popularności. Po prostu siedząc na trawie, wspominając czasy, kiedy mieszkaliśmy na Brooklynie, a wojna nie interesowała nas tak bardzo jak teraz. W czasach, kiedy naszym jedynym zajęciem stało się przechadzanie po brudnych uliczkach Nowego Jorku zanim nasze mamy nie zawołały nas na obiad do domu.

To były szczęśliwe chwilę, dopóki moja ambicja tego nie zniszczyła. Dopóki Kapitan Ameryka tego wszystko nie zaprzepaścił.

- Sierżancie Barnes! Bucky!

  Moje serce nagle zamieniło się w niewidzialną nić, która prowadziła mnie ku głosowi, mamroczącego niezrozumiałe liczby. W jednej chwili poczułem nie tylko ulgę, ale również i niezachwiany gniew, formujący w mym ciele dostatecznie dużo wściekłości by - nie zważając na konsekwencje - zabić Johanna Schmidta, choćby gołymi rękoma.

Jednak teraz liczył się tylko Bucky, przykuty do ogromnego stołu i patrzący na mnie zamglonym wzrokiem. Jego oddech był nierówny, ale poza tym Hydra nie zrobiła mu czegoś, czego potem mogła żałować.

Gdy po kilku minutach z wahaniem wypowiedział moje imię, uśmiechnąłem się do niego, głaszcząc po mokrych od potu włosach.

Był cały i zdrowy.
Odzyskałem go. Mojego Bucky'ego.

- Myślałem, że jesteś niższy.

Na dźwięk zachrypniętego, ale jednak znajomego głosu oraz widząc jego zdezorientowanie po prostu przytuliłem mojego przyjaciela, wiedząc, że mimo wszystko nigdy nie zapomni tego, co zrobiła mu Hydra.
Szeptałem tylko słowa pocieszenia, by zagłuszyć własne emocje.

Tamtego dnia znów poczułem wyłącznie Steve'a, a nie Kapitana Amerykę - bojownika o utraconą wolność. Bo znów dane mi było trzymać utraconego kompana w swych ramionach, nie zważając na to, że na zewnątrz budynku wciąż szalała wojna.

Od tego momentu nasza przyjaźń rozkwitła jeszcze bardziej, zamieniając się w ogromne braterstwo; byliśmy razem do samego końca. I nawet nieoczekiwany przez wszystkich powrót do naszej bazy - tego nie zmienił.

Zostaliśmy bohaterami, a ja mimo to bardziej cieszyłem się z tego, że odzyskałem przyjaciela niż ze świadomości samej wygranej.

Bo, gdy Bucky się uśmiechał moja misja została zakończona.

Po wielu bezsennych dla mnie nocach ku mojemu szczęściu nareszcie James Buchanan Barnes stał się wolny, ponieważ z patriotycznego Kapitana zdołał wyjść chuderlawy Steve, w którego każdy wątpił.

Dlatego spoglądając na radującego się przyjaciela, opowiadającego zawzięcie heroiczną historię swojego uwolnienia z moim udziałem - wiedziałem już, że nie jestem sam w tej wojnie.

- Spóżniłeś się!

Z oddali usłyszałem tylko cichy śmiech Bucky'ego, który spoglądał w moją stronę widząc zdenerwowaną twarz Peggy.

I wtedy wiedziałem już, że jestem w domu.

*****

Kartka Papieru | Steve & BuckyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz