Patrzyłem na jego ręce jak zahipnotyzowany. Jego gra była nie z tej ziemi. Gdy siadał do pianina, wszystko, co mogło mieć jakąś wartość i znaczenie, łamało się, pękało i rozpadało w drobny mak tuż obok moich stóp. Cały świat przestawał istnieć, a dźwięki wydobywające się spod jego palców były jakby nierzeczywiste. Coś kazało ludziom uginać się i klękać pod naporem tej muzyki. Wyraźnie czuło się rozchodzące się w powietrzu wibracje. Nie musiał na mnie patrzeć żebym czuł przygniatające mnie do ziemi zimne spojrzenie. To wszystko – chłód, potęga, spokój i lodowate pauzy – płynęły z jego muzyki i zdawały się wydawać rozkazy, którym każdy bez zbędnego szemrania był gotowy się poddać. W tych rzadkich momentach czułem się jakby ten młody, przystojny mężczyzna mną władał. O ironio losu, widywałem go z rzadka, nieraz wymieniając zdawkowe uśmiechy lub zdania o pogodzie, ale nigdy nie miałem szansy poznać jego imienia.
Był naprawdę przystojny. Szczupły, wysoki, z dłuższymi blond włosami opadającymi lekko na twarz. Miał nienaturalnie wręcz błękitne oczy w stalowym, chłodnym odcieniu, co idealnie komponowało się z jego grą. Był moim dokładnym przeciwieństwem. Pewnie dlatego często byliśmy porównywani. Moja gra była spokojna i łagodna. Zawsze grałem na emocjach. Lubiłem wyciskać z ludzi łzy i szukać w ich pamięci czegoś, czym dany utwór mógłby przywołać na ich twarzach uśmiech. Czasem jedną nutą byłem w stanie rozbawić nagle całą publikę. Kochałem lekkość. On zaś zdawał się kompletnie nie przejmować muzyką. Przy całym swym kunszcie, nie grał na emocjach, co mógłby zrobić doskonale, i nie przejmował się tym, jak grał, mimo dobrej techniki, która zdawała się być bardziej nawykiem, niż ciężko wyćwiczoną i wyczekaną rzeczą. To tak, jakby robił to kompletnie bez powołania.
Ja miałem grać następny. Odczułem przemożną ochotę podroczenia się z nim trochę. Repertuar dowolny, można grać, śpiewać a nawet skakać, jak ci będzie wygodnie, więc gdy tylko usiadłem do pianina westchnąłem, nabrałem powietrza i zacząłem grać „All that I am" śpiewając do tego. Uwielbiałem ten moment, gdy w połowie utworu połowa ludzi na sali płakała, a reszta czekała z zapartym tchem na moment, w którym padną ostatnie nuty i słowa, by dowiedzieć się jak skończy się historia, która ma być moim osobistym udziałem i jest w stanie przemówić do każdego wrażliwego odbiorcy. Tym razem zobaczyłem jednak rzecz zadziwiającą.
O mało nie pogubiłem się w nutach. Ten chłodny, spokojny typ stał wpatrując się we mnie z nieco zaszklonymi oczami. Nigdy wcześniej nie widziałem na jego twarzy cienia emocji poza słabym, wymuszonym uśmiechem, którym obdarzał wszystkich wokół podczas spotkań publicznych. Byłem z siebie dumny. Po zakończeniu mojego występu wstałem, ukłoniłem się i, walcząc ze sobą zaciekle w myślach, poszedłem w przeciwnym kierunku, niż miałbym teraz ochotę. Nie spojrzałem na niego już tego wieczora. Po ciuchu liczyłem, że moje ignorowanie jego osoby przyniesie jakiś rezultat. Nie wiedziałem tylko czy on to w ogóle zauważy. Na moje szczęście zwrócił na to uwagę i pod koniec wieczoru podszedł do mnie. Wyglądał na nieco skrępowanego, jednak zebrał się w sobie i w końcu zagadnął.
– Byłeś dziś genialny. Masz dobrą technikę – powiedział na wstępie.
– Technika to nie wszystko. – Uśmiechnąłem się.
– Bez techniki nikt nie jest w stanie zagrać czegoś takiego – obruszył się.
– Nie prawda. Technika znaczy bardzo wiele, ale nie jest wszystkim. Bez niej również można dobrze grać. Czasem nawet umyślnie ją pomijając. Wtedy, gdy zaczynasz tworzyć w głowie jakiś obraz i czekasz na reakcję publiki mając nadzieję, że ktoś z nich go podłapał, a może nawet stworzył własny. Pomijasz technikę, żeby nie zakłócała więzi między tobą, a muzyką i między muzyką, a słuchaczem, czyli w rezultacie między tobą, a słuchaczem. Tak długo, jak możesz mu coś przekazać, technika staje się wręcz zbędna. – Odpłynąłem nieco w mój własny świat.
