Anima libera

64 11 0
                                    

W poczekalni panował spokój. Cisza dzwoniła w uszach klientów, pobudzając wyobraźnię, wyzwalając myśli, tworząc w głowach dręczące pytania. Większość trzymała na kolanach klatki z ptakami, szczurami czy gniotła w rękach smycze. Dzieci wierciły się na plastikowych krzesłach. Promienie słoneczne wpadały przez ogromne okna ciągnące się od podłogi do sufitu, a przez to nawet w budynku panował skwar charakterystyczny dla letnich poranków. W pomieszczeniu było tak jasno, że dobre oczy widziały pajęczyny w kątach ścian.

Do poczekalni weszła młoda kobieta z zapłakanym sześciolatkiem. Posadziła chłopczyka na krześle obok wąsatego mężczyzny, który zdjął kapelusz i skinął jej głową w wyrazie szacunku. Matka otarła chusteczką łzy z policzków chłopca i ucałowała w czoło z czułością. Potem kazała mu zaczekać i skierowała się w stronę recepcji, kilka metrów dalej. Wytartą przez kobietę twarz znów zalały łzy smutku. Mężczyzna obok spojrzał z troską na młodzieńca.

— Jak ci na imię, młody człowieku?

Chłopiec skierował na niego kryształowe, mokre od łez oczy.

— Jack, proszę pana — odpowiedział i szybko otarł twarz wierzchem dłoni, jakby stwierdził, że jemu, młodemu mężczyźnie, nie wypada płakać.

— Cóż się więc stało, Jack?

Ten przełknął łzy.

— Dzisiaj rano umarł mój pies.

— To wielka strata — odpowiedział szczerze.

— Myśli pan, że zwierzęta trafiają do nieba? — dodał po chwili, jakby to pytanie dręczyło go już od dawna. Nieznajomy uśmiechnął się tajemniczo na te słowa.

— Myślę, że zwierzęta mają kilka wcieleń, bo są zbyt dobre, by żyć tak krótko dla jednego człowieka.

Widać było, że chłopca zainteresowała ta odpowiedź, gdyż zapomniał o dławiącej rozpaczy po utracie psa i zajął się rozmową z, jak mu się wydawało, bardzo mądrą i wykształconą osobą. Mężczyźnie nie spieszyło się z wyjaśnieniami. Spod swojego krzesła wyjął klatkę z pięknym, żółtym kanarkiem, który na widok rąk właściciela zaczął wesoło śpiewać i skakać po huśtawce. Jack wytrzeszczył oczy i wyszczerzył zęby szczerze zachwycony tym widokiem. Nieznajomy ukrył uśmiech satysfakcji i włożył palec wskazujący między kraty, aby pogłaskać ptaszka.

— To jest Yell. Kanarek, którego oddała mi siostra. Gdy po raz pierwszy go zobaczyłem, a było to dobrych kilka lat temu, zaśpiewał dla mnie na powitanie, zwracając przy tym moją uwagę. Siostra bardzo się wtedy zdziwiła, bo ten ptak nie zachowywał się tak w stosunku do nikogo. Nawet do niej. Ale nie to było najlepsze. Gdy spojrzałem w jego małe oczy, doznałem tak zwanego déjà vu. Chodzi o to, że poczułem, jakby to już kiedyś miało miejsce, jego spojrzenie. — Chłopak słuchał go bardzo uważnie z niemałym zainteresowaniem. Co jakiś czas przypatrywał się żółtemu ptaszkowi i podziwiał jego ruchy, upierzenie, głos. — Cała ta historia ciągnie się przez całe moje życie, Jack. Mam nadzieję, że zdążę ci ją streścić do końca.

Zaczęło się w najmłodszych latach mego życia. Byłem trochę starszy od ciebie. Wracałem ze szkoły. Pamiętam, jak moje buty rozpryskiwały wodę na boki, wydając przy tym charakterystyczne dla deszczowych dni pluski. Szare i ciemne kamienice Barcelony przyprawiały o dreszcz, najprawdziwszą depresję. Nie miałem parasolki. Nasunąłem na głowę jedynie kaptur, aby uchronić włosy przed ulewą. Spieszyłem się, prawie truchtałem, byle zdążyć przed burzą do domu. Nagle usłyszałem skowyt. Rozejrzałem się na boki, jednak nic nie dojrzałem. Pomyślałem, że to moje buty wydały ten odgłos. Brnąłem dalej. Jednak dźwięk się powtórzył. Tym razem był o wiele głośniejszy, bliższy. Przyprawiał o ból serca. Znów się rozejrzałem i w zaułku, tuż pod ścianą zobaczyłem małego pieska, jeszcze szczeniaka. Bez obroży ani jakiegokolwiek schronienia. Jego drobne, przemoknięte ciało trzęsło się z zimna. I ten rozdzierający serce skowyt. Nie mogłem go tak zostawić. Podszedłem i powoli, delikatnie, by go nie wystraszyć, podałem mu dłoń do obwąchania. Spojrzał na mnie cierpiącymi głód i wszelkie ubóstwo oczami. Wtedy byłem święcie przekonany, że płacze, ale z biegiem czasu można to wziąć za spadające na pyszczek krople. Wziąłem go do siebie, wysuszyłem i po wielu błaganiach, mama pozwoliła go zatrzymać. Nazwałem go Rain. Wiem... Niezbyt oryginalne imię.

— Mnie się bardzo podoba — odparł nieśmiało Jack. Mężczyzna jedynie uśmiechnął się z pobłażaniem.

— Niestety przeżył tylko kilka dni. Prawdopodobnie był zbyt wyziębiony. — W jego głosie nie słychać było smutku czy żalu, raczej obojętność. Pogodzenie się z losem. — Następny był królik. Tak, najprawdziwszy królik — odpowiedział na zaskoczenie chłopca. — Znalazłem go niedaleko domu na wsi, w wakacje, kiedy wyjechałem do dziadków. Miałem może dwanaście lat. Był zraniony, musiał uciec jakiemuś psu. Bardzo przypominał Rain. Na początku smutny, biedny, nędzny, a potem nie sposób było go dogonić. Nie mogłem wziąć go ze sobą do Barcelony. Mama oszalałaby, widząc, że przyprowadziłem królika. Został z dziadkami i już więcej go nie zobaczyłem. Z ich wyjaśnień wiem, że uciekł, ale myślę, że po prostu zrobili sobie pasztet.

Jack spojrzał na niego z przerażeniem. Mężczyzna odchrząknął i podrapał się po głowie, uchylając kapelusz.

— Och, wybacz. Jasne, że nie zrobili sobie pasztetu. Na pewno uciekł... Tak tylko zażartowałem.

Jednak nie przekonał tym chłopca i ten czujnie wpatrywał się w kanarka, jakby bał się, że do poczekalni wpadną szaleni dziadkowie i z niego też zrobią pasztet. Albo rosół.

— Królika nazwałem Jumper. Choć przez uszkodzoną nóżkę prawie wcale nie skakał. No i ostatni był kot. Jeśli potrafisz sobie wyobrazić połączenie psa i królika, zobaczyłeś mojego kota. Przejawiał nadpobudliwość, zdarzało mu się kicać. No i na początku wzbudzał litość jak pozostali. Znalazłem go przed drzwiami. Był mały i mizerny. Bezpański. Nie dałby sobie rady na ulicy, więc go przygarnąłem, a miałem już własny dom, więc nie było problemu z mamą. On jedyny nie dostał prawdziwego imienia. Zawsze wołałem do niego „panie kocie". I morał tej historii jest taki, że choć w innym wcieleniu, wszystkie zwierzęta, które spotkamy na swojej drodze, mają tę samą duszę. Historia oparta na faktach, Jack.

Jakby na potwierdzenie jego słów, Yell wesoło zaświergotał. Mężczyzna uśmiechnął się do kanarka ciepło i schował go pod krzesło. Jack wpatrywał się w nieznajomego jak w obrazek. Jak syn w ojca, który przed chwilą zmierzwił mu włosy.

Nawet nie zauważyli, że przez dłuższą chwilę przyglądała im się matka chłopca. Gdy podeszła, Jack zeskoczył z krzesła i mocno się do niej przytulił. Kobieta skinęła nieznajomemu głową, dziękując, i chwyciła synka za rękę.

— Ach, Jack, jeszcze jedno — przypomniał sobie nieznajomy, gdy tamci już mieli wychodzić. Chłopiec odwrócił się, a za nim jego matka. — Taki zwykły człowiek bez swojego anima libera* jest jak bezpańskie zwierzę. Bo to my ich bardziej potrzebujemy, niż one nas.

Chłopak pokiwał głową, mimo że prawdopodobnie nie zrozumiał sensu słów tego człowieka. Kobieta zmierzyła czujnym wzrokiem nieznajomego i postanowiła od razu zapytać o niego syna, kiedy wyjdą.

— Och, mamusiu... Ten pan opowiedział mi o swoich zwierzątkach. Miał psa, królika, kota i kanarka! I powiedział, że każdy z nich miał tę samą duszę o innym ciele! — wykrzykiwał podekscytowany, podskakując na chodniku. Kobieta zmarszczyła brwi, stanęła przed malcem i kucnęła, przerywając jego harce.

— Ani się waż słuchać tych bzdur, Jack! Nie wierz we wszystko, co ci opowiadają ludzie.

Dziecko spuściło głowę ze skruchą. Kobieta wstała i pociągnęła go za sobą dalej.

— Musimy iść jeszcze na zakupy. Zrobię dziś twoją ulubioną zupę...

Jednak Jack już jej nie słuchał. Rozglądał się na boki, wypatrując swojego ani-coś-tam, choć może już nie w postaci psa, a żaby, szczura, może nawet kota! Jeśli jej dusza błąka się teraz po świecie samotna, musi jak najszybciej ją znaleźć. Albo ona znajdzie jego. Nie ma innej możliwości! Przecież to, co mówił ten nieznajomy pan, musiało być prawdą. Musiało. Nie ma innej możliwości!

*anima libera — wolna dusza

Słoneczniki - zbiór opowiadańOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz