{6} Blaise cz. I

242 27 5
                                    

Wstawanie w wakacyjny poranek bez intensywnego bólu głowy i chęci zwrócenia zawartości i tak pustego żołądka było czymś wyjątkowym dla Blaise'a Zabiniego. Część osób powiedziałaby pewnie, że jest to pierwsza oznaka poważnego problemu alkoholowego, ale chłopak wolał nazywać to naturalnym procesem dorastania.

Zerknął na budzik stojący na stoliku nocnym. Wskazywał godzinę dziewiątą czterdzieści siedem. Blaise jęknął z niezadowoleniem. Gdyby mógł, spałby jeszcze z trzy godziny, ale umówił się na dwunastą z Draco i Pansy na Pokątnej. Zwlókł się z łóżka, nie zważając na fakt, że zrzucił przy tym z niego całą kołdrę i jedną z poduszek. Wyszedł z założenia, że Bluszczyk i tak za chwile to wszystko posprząta.

Poszedł do łazienki i szybko umył zęby. Zanim wyszedł z pokoju, złapał za discmana, którego dostał od Pansy na ostatnie urodziny i w samych bokserkach zszedł na dół. Zbiegł po schodach, wystukując rytm piosenki „Highway to Hell" mugolskiego zespołu AC/DC o balustradę schodów. Poszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Wyjął świeży sok pomarańczowy, którego każdego dnia wyciskał jego skrzat. Sięgnął po wysoką szklankę i napełnił ją sokiem. Wziął łyk zimnego napoju. Kiedy odwrócił się, zobaczył coś co nie pasowało mu do typowego obrazka jego kuchni.

– Nie znam cię – powiedział Blaise, jakby kompletnie ignorując, że przy wyspie kuchennej siedział obcy mężczyzna w samym podkoszulku, jedzący jajecznicę.

Normalny człowiek wpadłby pewnie w panikę i chwycił za różdżkę albo przynajmniej ostry nóż i krzycząc w niebogłosy, domagałby się wyjaśnień. Jednak Blaise po prostu upił kolejny łyk soku i zlustrował nieznajomego nieprzyjemnym wzrokiem.

– Jestem tu... – zaczął mężczyzna, ale chłopak natychmiast mu przerwał.

– Żeby mnie obrabować, tego już się domyśliłem. Ale serio, gościu? Kto zaczyna napad od jajecznicy?

Zanim nieznajomy zdążył odezwać się ponownie, do kuchni weszła wysoka kobieta. Miała na sobie zwiewny, biały szlafrok, a swoje proste, kruczoczarne włosy spięła w niedbały kok. W ręce trzymała odpalonego papierosa. Blaise zauważył, że odkąd ostatni raz ją widział jej kolor skóry zmienił się z typowego, ciepłego brązu na niemal ciemną czekoladę.

– Daj mu spokój – powiedziała i zaciągnęła się papierosem.

– Cześć, mamo – rzucił niedbale, ale nie ruszył się z miejsca, w którym stał. – Nie spodziewałem się ciebie tak szybko.

– Nie przejmuj się nim. – Zaira Zabini podeszła do mężczyzny i oparła dłonie na jego barkach. – Blaise lubi się droczyć. Prawda, synku?

Chłopak nic nie powiedział i wciąż wpatrywał się lodowato w nieznajomego. Po chwili przywołał Bluszczyka i polecił mu zrobienie śniadania, tak by wszystko było gotowe, gdy wróci z kąpieli. Skrzat kiwnął głową i szybko zabrał się za gotowanie.

– Kto to? – zapytał w końcu Blaise, wskazując palcem na nieproszonego gościa.

– To jest Robin. Mój nowy partner.

Prychnął. Ten nowy partner jego matki był mierną imitacją mężczyzny. Ni to gruby, ni to chudy, o postrzępionych, jasnobrązowych włosach, które od dawna nie widziały fryzjera i zaniedbanej brodzie. Blaise sklasyfikował go jako kogoś pomiędzy pracownikiem Ministerstwa Magii, przechodzącym kryzys wieku średniego, a Robinsonem Crusoe po dobrej dekadzie na bezludnej wyspie. Tak, to ostatnie szczególnie do niego pasowało.

– A co z tym Martinem?

– Matthew.

– No, właśnie, z Martinem? – Blaise wspaniale się bawił drażniąc matkę. – Przecież dopiero na początku lipca wyjechaliście w podróż poślubną.

Patrząc zbyt uważnieWhere stories live. Discover now