I'm here.

47 6 0
                                    

Auto Hanka Andersona zatrzymało się na czerwonym świetle. Deszcz coraz głośniej dzwonił o szyby i karoserię auta. W Detroit porządnie się rozpadało.

- Kiedy, do cholery, wyjdzie to pieprzone słońce? – mruknął porucznik, stukając palcami o kierownicę samochodu. – Wiecznie tylko deszcz, grad, pochmurno. Zaraz śnieg spadnie – dodał wciąż tym samym burkliwym tonem głosu. Właściwie prawie cały czas tak mówił. Przynajmniej z obserwacji Connora, który siedział tuż obok niego, na siedzeniu pasażera.

- Z moich danych wynika, że słonecznie powinno być w środę – odezwał się android, śledząc wzrokiem ruch pracujących z całą mocą wycieraczek.

- Dopiero? – prychnął niezadowolony Hank. – I tak się pewnie wszystko zmieni... Przejdzie jakiś pieprzony front i tyle zobaczymy tego słońca – dodał, a gdy światło zmieniło kolor na zielony ruszył w przód. Po chwili jednak skręcił w lewo, czym odrobinę zaskoczył swojego sztucznego partnera.

- Poruczniku, Cross Ave. 34 jest na prawo – zauważył.

- Wiem. Muszę coś najpierw załatwić – mruknął Anderson, po czym w aucie zapadła cisza.

Android analizował trasę jaką właśnie jechali, oceniając co takiego porucznik może chcieć załatwić. Najtrafniejszym miejscem na drodze okazał się cmentarz. Connor domyślił się, co było tak ważne dla policjanta, by na moment odłożyć udanie się na miejsce zbrodni. I tak pracowali na nim technicy. I będą pracowali jeszcze przez kilka godzin.

~

Siwowłosy mężczyzna zatrzymał samochód przy chodniku, tuż obok bramy wejściowej prowadzącej na cmentarz. Wyłączył silnik i spojrzał na Connora.

- Zostań tutaj. Słyszysz? – mruknął.

- Oczywiście, poruczniku.

- No. I nie waż mi się ruszyć – dodał jeszcze, po czym wysiadł z samochodu.

Deszcz w czasie jazdy nieco zelżał, więc teraz jedynie drobne pojedyncze krople spadały z nieba na porucznika Andersona. Poprawił kołnierz kurtki i rzucił przelotne spojrzenie na bramę cmentarza. Stara, z ciężkiego kutego żelaza. Bogato zdobiona. Taka... inna w porównaniu do nowoczesnych budowli, znajdujących się może z przecznicę dalej. Może dwie.

Hank odetchnął ciężko i ruszył przez bramę na teren cmentarza. Ten był wyjątkowo rozległy. Stanowił potężny kompleks, położony nieco na wschód od centrum Detroit. Z lotu ptaka wyglądał jak zielona plama upstrzona punktami w przeróżnych odcieniach szarości.

Anderson minął kilkanaście ścieżek pomiędzy płytami nagrobnymi, kilkadziesiąt rządków nagrobków, aż wreszcie znalazł się u celu swojej podróży tutaj. Stanął przed płytą wspominającą jego zmarłego syna, Cole'a. Patrzył na nią przez chwilę, aż wreszcie odetchnął. Z ciężkim sercem.

- Minęło tyle lat... - szepnął, jakby sam do siebie, a mimo wszystko, gdzieś w głupiej podświadomości wierzył, że syn go słyszy. – A ja za każdym razem, gdy tutaj przychodzę czuję się, jakby to był pierwszy raz. Cole... Cholernie za tobą tęsknię. Nie wiem, co mógłbym zrobić, by ten ból stał się mniejszy. Alkohol pomaga tylko na jakiś czas... - Zrobił krótką pauzę i westchnął głęboko. – Wiesz, mam partnera – zmienił temat. – Androida. Uwierzysz? Dali mi kupę plastikowego gówna za partnera... Ale wiesz, on nie jest taki zły. Gadam na niego, że jest taki sam jak reszta, bo co? Muszę nie? Ale to... Nie no, kurwa, nie wierzę, że to powiem, ale to dobry dzieciak. – Ponownie wziął głęboki oddech. – Wiesz, ostatnio mieliśmy taką pochrzanioną sprawę. Z defektami... Tak nazywamy androidy, które się zbuntowały. I on... On tam mógł zginąć. No niby nic, bo to przecież tylko głupia maszyna, ale... Nie masz pojęcia jakiego pieprzonego strachu się wtedy najadłem. Bałem się, że go stracę... - Zacisnął mocniej usta, przesuwając wzrokiem po płycie nagrobnej. – Bałem się, że stracę tego sukinsyna i wtedy nie będę miał już niczego. On... Od czasu kiedy Cię straciłem, Cole, nie czułem nic. Miałem w sobie tylko jebaną pustkę, a ten... ten plastikowy dupek... Ech. – Odetchnął, jakby słowa coraz trudniej przechodziły mu przez gardło, ale jednocześnie jakby chciał z siebie wszystko wyrzucić. Jakby musiał zrobić to właśnie teraz, bo innym razem nie dałby rady. – On sprawił, że zacząłem się o kogoś martwić. I że chcę to robić dalej. Cole... Straciłem Ciebie. Nigdy Cię nie odzyskam i nigdy nie pogodzę się z tą stratą, ale żyję na tym jebanym szarym świecie dalej, chociaż tak wielokrotnie już tego nie chciałem. Ale... Ale chcę, żeby on tu był. – Przymknął na moment oczy.

- Jestem, poruczniku – szepnął Connor, który cały czas stał tuż za Hankiem. Słuchał i chociaż uczucia były mu tak obce, coś w środku niego jakby się zacisnęło.

Anderson odwrócił się zaskoczony jego obecnością, ale android po prostu do niego podszedł i przytulił go. Tak jak on niedawno przytulił jego. Bez zbędnych słów, bo każdy wiedział, co tak naprawdę się działo. Każdy wiedział, jak bardzo byli sobie obaj potrzebni. Dlatego teraz, tutaj, w ciszy nie potrzebowali niczego więcej. Tylko siebie nawzajem. 

Jestem, porucznikuWhere stories live. Discover now