— Proszę bardzo, karteczki, długopisy wezmą sobie sami — oznajmił Fredro, rzucając na stół dziesięć identycznych kartek.
— Co to jest? — zapytał Adam, podnosząc jedną z nich, nie było na niej wiele tekstu, jedynie to, co trzeba wypełnić.
— Kartki. Do wypełnienia.
— Och, naprawdę? Dziękuję za tę informację. Olek, serio, co to jest? — Mickiewicz zmarszczył brwi, wczytując się w pismo. Aleksander odsunął jedno z krzeseł przy owalnym stole, nie był za duży, za mały też nie, trochę już podniszczony, ale pasował to tego miejsca jak żaden inny. Każda rysa miała swoją własną historię. Usiadł na swoim miejscu.
— Dyrektor kazał każdemu kołu wybrać sobie jedną... misję, powiedzmy. No, także nie marudzić i wypełniać.
— Jaką misję? — zapytał Juliusz, sięgając po swoją kartkę. Olek westchnął.
— Była sobie taka lista. Dość długa — zaczął Fredro. — No, ale jak zwykle się nie pośpieszyliśmy, bo po co, więc nie zostało tego wiele. Dlatego za dwa tygodnie całą grupą wybieramy się do przedszkola.
— Do przedszkola — powtórzył chłodno Adam, podpisując się na kartce.
— Do przedszkola — potwierdził Aleksander. — Skargi i zażalenia nie do mnie. Było do wyboru to, albo dom spokojnej starości.
— Wolałbym dom spokojnej starości — odezwał się Norwid, a nie robił tego nadto często. Opadł smętmie na stół.
— Ja też — powiedział Fryderyk, znów miał podkrążone oczy, choć musiał przyznać, że spał nawet spokojnie i, przede wszystkim, w łóżku, a nie na taborecie. — Mógłbym im zagrać marsz pogrzebowy. O ile mają fortepian.
— Dzieciom też możesz go zagrać. O ile mają fortepian — odpowiedział Fredro, nikt nie wiedział, czy poważnie, czy nie. On tak po prostu miał. Słowacki pokiwał żywo głową.
— No, możesz im opowiedzieć, że to taka melodyjka, którą gra się, kiedy ktoś umiera, a jego ciało zakopuje się w ziemi, ku uciesze robaków.
— No i po co ten sarkazm? — uśmiechnął się Aleksander, przyzwyczajony był do charakteru spotkań ich grupy, przepełnionych sarkazmem, ironią, docinkami maści wszelakiej. Nie zamieniłby tego koła na żadne inne. — Przy okazji, uprzedzając pytania, nikt nie ucieknie, bo pojedziemy z jakimś opiekunem. Dziękuje za uwagę.
— Gdzie jedzie koło muzyczne? — zapytał Fryderyk, kiwając się na krześle, nic nie robił sobie z tego, że już nie raz się na nim przewrócił, kiedyś nawet głowę rozbił.
— Do teatru — odpowiedział Fredro, wypełniając kartę swoimi danymi.
— W ząbek — mruknął Chopin. Pierwszy raz pożałował, że nie wybrał koła muzycznego. Siedziałby pewnie teraz z Wieniawskim i Moniuszkiem, przygotowując się na wyjazd do teatru. Chociaż nie, jednak nie żałował. Lubił koło literackie. Przecież też był poetą. Fortepianu, ale zawsze poetą.
— Nie marudź, oni będą dekorować scenę, a ty będziesz bawić się z dziećmi.
— W domu mam dzieci pod dostatkiem — Niemcewicz odłożyl długopis i złożył ręce na piersi. Aleksander przewrócił jedynie oczami.
— Dobra, oddawać kartki, idę je odnieść.
***
Wyszedł Fredro od dyrektora, zostawił kartki w środku, zbierał się do wyjścia ze szkoły. Zauważył kątem oka Krasińskiego stojącego przy bufecie, z telefonem przy uchu i miną, jakby ducha własnie zobaczył. Tatuś. Uznał, że przeszkadzać mu nie będzie, pewnie i tak tylko pogorszyłby sprawę, wydawało mu się, że Zygmunt i tak za nim szczególnie nie przepada. Szedł dalej, w kierunku swojej szafki, gdzie zostawił kurtkę, mimo że dzień był dość ciepły, to jednak wolał zabrać ze sobą coś na wszelki wypadek. Mile był zaskoczony osobą, którą zobaczył.
— Zosiu, moja królowo wszechpiękności, dzień dobry — przywitał się, uśmiechając szeroko. Jabłonowska odwróciła się w stronę Aleksandra.
— Dzień dobry — oddała uśmiech, który poeta tak uwielbiał. Nic dziwnego, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, na początku gimnazjum. Myślał, że to głupie młodzieńcze zauroczenie, zwłaszcza, że Zofia miała wtedy chłopaka, choć zwykle tak wczesne związki nie trwają dłużej niż kilka tygodni. Nie przejął się Fredro zbytnio Skarbkiem, postanowił dać młodej kobiecie do zrozumienia, że mu się podoba, wyszło mu to na dobre, dziewczyna zakończyła poprzedni związek, na rzecz Aleksandra, którego zapewniała, że także od poczatku się w nim zadurzyła. Miał nadzieję, że będą razem już na zawsze.
— Idziesz do domu? — zapytał ukochanej, sięgając do kieszeni po kluczyk do szafki.
— Chyba — odpowiedziała. — Może się przejdę.
— Pójść z tobą?
— Jak chcesz, będzie mi miło — powiedziała Jabłonowska, kierując się w stronę drzwi. Szli chwilę, snując niezobiwiązującą rozmowę. Dziewczyna mocniej zawinęła się w kurtkę.
— Zimno ci? — zapytał Fredro, spoglądając na Zofię. — Może pójdziemy do domu?
Dziewczyna przytaknęła, chowając ręce do kieszeni.
— Ale do ciebie.
— Dlaczego? — zapytał Aleksander, ściągając z szyi szalik, zarzucił go wybrance na plecy.
— Nie muszę ci chyba przypominać, że moja mama i bracia cię nie lubią.
— Dalej nie wiem dlaczego. — Olek wzruszył ramionami.
— Ja też nie — zgodziła się Zosia. — Poza tym, że opowiadasz nieśmieszne żarty z podtekstami, jesteś całkiem spoko.
— Och, i umawiasz się ze mną, bo jestem tylko spoko? — uśmiechnął się Fredro, unosząc brwi ku niebu. Jabłonowska popatrzyła przed siebie. Mocno złapała dłoń chłopaka.
— To, że cię kocham, też ma jakieś znaczenie.
Dwa krótkie pytania.
W skali od 1 do 10, jak bardzo te dialogi są nienaturalne?
Czy nazwisko Moniuszko się odmienia? Jeśli tak, to jak brzmi miejscownik? Moniuszkiem? Dobrze napisałam?