III

42 10 4
                                    


Jedna rzecz była pewna.

Keith zdecydowanie stracił kondycję.

Nie tak kompletnie, oczywiście był w stanie dowlec się wraz z bezwładnym Lance'em do swojego bloku. Nieco większy kłopot sprawiła tradycyjnie niesprawna winda. Poplamiona tłuszczem i bliżej niezidentyfikowanymi substancjami karteczka głosiła niepodzielnie: „DŹWIG OSOBOWY WYŁĄCZONY Z UŻYCIA". Być może któryś z najstarszych lokatorów pamiętał, kiedy winda ostatni raz ruszyła. Keith na pewno nie.

Ciężko oddychając (bardzo powstrzymywał się od dyszenia – to oznaczałoby ostateczne przyznanie się do porażki) wspiął się na trzecie piętro. Przed drzwiami do mieszkania niestety nie mógł już dłużej podtrzymywać swojego ciężaru, posadził więc Kubańczyka na posadzce, opartego o ścianę, podczas gdy sam szukał kluczy. Znalazł je stosunkowo szybko i sprawnie przekręcił właściwy w zamku. Taki miał przynajmniej zamiar, bo faktycznie udało mu się to przy trzecim podejściu, kiedy nieco zmienił kąt włożenia klucza i jednocześnie przyciągnął do siebie drzwi.

Cóż, przynajmniej czynsz był niski. Coś za coś.

Jako pierwsze do mieszkania wrzucił plecaki, popchnął je nogą w głąb krótkiego przedpokoju. Potem złapał Lance'a pod pachy i szorując jego nogami podłogę, zaciągnął do środka, po czym ułożył chłopaka na wersalce, która robiła za jego łóżko. Nie mógł się oprzeć satysfakcjonującej myśli, że nie ścielenie posłania jednak popłaca. Szach-mat, opiekunki z domu dziecka.

Keith miał zamiar przykryć trzęsącego się wciąż okazjonalnie z zimna szatyna, ale zawahał się. Wypadałoby zdjąć z niego kurtkę. No i udekorowaną w stylu abstrakcyjnym wymiocinami koszulę. Westchnął ciężko.

- Przysięgam, że zabiję. Wypatroszę, poćwiartuję, ugotuję we wrzątku... - Mruczał do siebie, ściągając wierzchnie okrycie z bezwładnego cielska zwanego Lance. Z kurtką nie było problemu, chociaż był przekonany, że chłopak się choć na chwilę ocknie, w końcu trochę wywijał jego rękami. Ku jego niepokojowi Kubańczyk tylko zaczął niespokojniej oddychać.

Przy trzecim guziku koszuli zatrzęsły się mu ręce.

Co on tak właściwie robi?

Pomaga Lance'owi, oczywiście. Ale również go rozbiera. Po tym jak zaciągnął go nieprzytomnego do swojego mieszkania. W którym są sami. Zamiast zadzwonić np. na pogotowie z powiadomieniem o wyziębionym młodym człowieku.

No, pewnym służbom to by się musiał grubo tłumaczyć, nie wyglądało to dobrze. Ale przecież się znali, to coś zmienia, prawda?

Po tych wewnętrznych rozterkach wziął kilka głębokich wdechów i najszybciej, jak to było możliwe przy wciąż niespokojnych dłoniach rozpiął do końca koszulę Kubańczyka. Zaraz też całkiem ściągnął mu ją z ciał i rzucił na podłogę obok wersalki. Musiał poprawić Lance'a, który po wszystkich tych zabiegach leżał tak, że zaraz mógł spaść z bardzo nieprzyjemnym łupnięciem, nie poprawiającym jego rokowań. Keith bardzo starał się zachować trzeźwy umysł dotykając nagiego ciała swojego przymusowego gościa, ale było to naprawdę ciężkie.

Bo on był po prostu taki cholernie idealny.

Skóra w kolorze delikatnego, ciepłego brązu była nieskazitelna. Włosy, chociaż w nieładzie, wydawały się nieskończenie miękkie. Był pewien, że gdyby zanurzył w nich dłoń, już by jej nie zabrał. Twarz miał skrojoną ostro, ale nie odpychająco, wręcz przeciwnie. Była w niej zarówno surowość jak i delikatność, coś czego Keith nie umiał określić. I chociaż próbował, wzrok uciekał mu niżej, na odsłoniętą klatkę piersiową chłopaka. Nie był umięśniony, zdecydowanie, ale za to wyjątkowo szczupły. Zatrzymał swoje palce dosłownie milimetry przed tym, jak miały musnąć mostek Lance'a. Dopiero to go otrzeźwiło.

Cynia |Klance|Where stories live. Discover now