Imperatyw

59 9 5
                                    


To była spokojna noc.

Stała tam, gdzie zawsze, wyczekując kolejnych wędrowców. Krople deszczu uderzały o ściany budynku, odbijając się po jego wnętrzu cichutkim echem; kojący, znajomy szum, strumień niosący jej myśli. Wiedziała, że tu i tam woda przenika do wewnątrz, spływając po wewnętrznych ścianach i mocząc zimną podłogę — wiedziała też, że będzie musiała naprawić to prędzej, niż później, jeśli chciała zachować swój imponujący księgozbiór.

Wzrok mówił, że ściana jej gniazda runie za dwa miesiące.

Dużo czasu.

Ledwie mrugnięcie okiem.

Dość, by zmienić bieg wydarzeń, prawda?

Uśmiechnęła się pod nosem do własnych myśli. Zabawne, jak często zwrot w dziejach świata następował przez absolutny przypadek; jak często droga do rzeczy wielkich zaczynała się od tych całkowicie nieistotnych drobnostek. Wojny zaczynały się od krzywych spojrzeń. Śmierć tysięcy istnień poprzedzały najpospolitsze, najbardziej ludzkie przeoczenia. Były niczym setki kamyków, nieustannie napełniających czarę; niczym ziarnka piasku, przelewające się przez klepsydrę.

W kółko, nieustannie. Aż do chwili, gdy naczynie pękało, całkowicie zmieniając swoją formę.

Idzie.

Był taki, jak dziesiątki innych, wystarczająco odważnych i zdesperowanych, aby zakłócać jej spokój. Szedł przez bagna, na przełaj, ignorując wodę lejącą mu się do butów; chwiejnie, lecz nieustannie do przodu, szybko, jakby z przeznaczeniem dyszącym mu w kark. Oni wszyscy tacy byli, wszyscy bez wyjątku - tak samo przerażeni, tak samo zdesperowani, tak samo zaskoczeni rolą, którą nagle przyszło im odgrywać.

Trybików w maszynie. Zabawek chichoczącego losu, kukiełek na cienkich jak nici sznurkach.

Wzrok mówił, że nim dotrze do celu, mężczyzna runie prosto w bagno jeszcze dwa razy.

Przynajmniej się nie utopi. Jak ten, który przyjdzie tu po nim.

— Potrzebuję pomocy.

— Nawet nie pomyślałam, że przychodzisz tu w celach towarzyskich.

Obserwowała go z rozbawieniem. Był młody — nie mógł mieć więcej, niż koło stu lat — i zachowywał się dokładnie tak samo, jak wszyscy mu podobni w tym wieku. Przypominał kota, wielkiego, nieco sponiewieranego dachowca, który nieoczekiwanie wpadł na przeciwnika, z którym nie miał najmniejszych szans. Brakowało mu tylko napuszonego ogona.

— Usiądź, dziecko. Spodziewam się długiej historii.

Przycupnął na skraju fotela, starego, prowizorycznie skręconego mebla, rozglądając się podejrzliwie. Oni wszyscy byli dokładnie tacy sami; tak samo czujni, tak samo nieustannie gotowi do walki, jednakowo niesieni swoją Mocą i godnym bestii instynktem.

Czarnoksiężnicy. Zresztą, w czym wiedźmy były od nich lepsze?

Po paru stuleciach każdy człowiek zdawał się wyglądać dokładnie tak samo.

— A więc?

Spojrzał na nią z zaskoczeniem. Bladą, stosunkowo szeroką twarz, pokrytą lekkim zarostem, przecinała długa, gruba jak palec blizna; biegła od kącika oka, przez krzywy, kilkakrotnie złamany nos, zatrzymując się tuż nad ustami, niknąc równie nagle, jak się pojawiła. Miał krótkie, krzywo ścięte włosy, jasne jak żytnie kłosy i oczy niebieskie jak woda, otulone siateczką interesująco długich rzęs.

Był wystarczająco barczysty, by bez wysiłku unieść zweihandera i wystarczająco wysoki, by sięgnąć nim nawet stojących dalej przeciwników. Na litość, mógł mierzyć nawet dwa metry.

Popiół i złotoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz