I

62 4 0
                                    

Pianie koguta zwiastuje nadejście jutrzenki. Otworzywszy oczy upewniam się, że słońce jeszcze nie wstało. Zsuwam nogi z pryczy na zawilgocone, zimne klepisko, wkładam skórzaną kurtę, by po omacku opuścić chałupę.

Nad wioską wisi mgła, jak prawie zawsze zresztą, niezależnie od pory dnia. Słońca jeszcze nie widać, zaledwie jego widmo zdaje się prześwitywać zza drzew. Głęboko w lesie słychać rudzika, tak przynajmniej zwykłem był zwać ptaka o rdzawej plamie, który co dzień rano jako pierwszy odprowadza mnie do sieci, latając z drzewa na drzewo.

Chłód przedwiośnia szczypie mnie orzeźwiająco w twarz. Przechodząc po podwórku w stronę rzeki, spuszczam z liny psa, który w milczeniu merda ogonem na znak wdzięczności. Zabieram wiadra i wraz z Burkiem udajemy się w stronę wschodzącego słońca nad brzegiem rzeki. Rzeki zwanej Wisłą.

Matula opowiedziała nam, że to od imienia Wandy, ślicznej, przedwcześnie zmarłej dziewczyny z naszej osady, która przed dziesięcioma laty w owej rzece miała utonąć. Nie ona jedna zresztą.

Wielu boi się z tego powodu nad rzekę chodzić na dłużej niż tylko zaczerpniecie wody, szczególnie po zmroku. Jedynym jestem więc rybakiem w osadzie, uznanym przeto za odważnego i cenionego. Zaiste, droga nad Wisłę jest żmudna, bywało w okresach deszczowych, że babrać musiałem się w błocie niemalże do kolan. Szczególnie tam, gdzie zastawiam na noc sieci, czyli na łuku rzeki, w miejscu, gdzie woda płynie szybciej, dzięki czemu połowy są najbogatsze. Ale nigdy niczego szczególnie niebezpiecznego nad Wisłą nie spotkałem. Chyba, że by liczyć małe kotki, które przy wyplątywaniu z sieci gryzły i drapały zawzięcie, jakbym je ze skóry obdzierał żywcem, a nie im tę skórę ratował.

Dzisiaj błoto jest do zniesienia, nawet przy samej Wiśle. Burek siada tuż przy mojej nodze, w czujnym milczeniu. Zdaje się, że tylko ja uznaję rzekę za uspojakającą, jej cichy szmer i pluski, delikatne odbłyski promieni, szum traw i wiatru.

Nim zgarnę sieci, przysiadam na wiadrze przyglądając się spokojnie powierzchni wody, w której odbijają się różowe i pomarańczowe chmury poranka. Do życia budzą się owady, łąka rozpoczyna dzień z zaśpiewem. I ja także rozpoczynam dzień melodią gwizdu, której to nauczył mnie w dzieciństwie tatko. Wstaję i zaczynam przyciągać sieć z rybami do brzegu, gdy moich uszu dochodzi dodatkowy głos.

Milknę. Lecz dźwięk gwizdu nadal pobrzmiewa w powietrzu. Zastygam w bezruchu, by w uwadze dosłyszeć miejsce pochodzenia melodii, rozglądam się. Dostrzegam, jak pies nastrasza uszy, wstaje, a kiedy gwizd nie ustaje- zaczyna ujadać.

Przez nieuwagę upuszczam sieci, starając się siłą uciszyć Burka. Tatko czy papa już dawno by psa po prostu kopneli, ja jednak padam na kolana i rękami staram się bezskutecznie zamknąć mu pysk. Burek stara się wyrwać w stronę rzeki, jakby mu ta rzeka matkę, ojca i wszystkie szczeniaki zabrała. Mógłby mnie ugryźć, praktycznie sam wkładam mu palce do pyska, jednakże nie robi tego. Miast tego milknie z zawodem i siada na wilgotnym piasku, obdarzywszy mnie przepraszającym spojrzeniem.

Odwracam się w stronę Wisły, w którą to stronę pies tak bardzo się wyrywał, jednak nie dostrzegam tam niczego dziwnego, tylko oślepiający blask słońca, sieć, przewrócone wiadro oraz telepiące się na piasku ryby. Gwizd także umilkł. Wymieniamy z Burkiem porozumiewawcze spojrzenia.
Dziś stało się coś niecodziennego.

Wars i SawaWhere stories live. Discover now