Prolog

709 40 4
                                    

Cóż jest piękniejszego, niż las jesienią. Przechodząc wtedy obok tych wszystkich drzew, można dostrzec, że pierwsze wrażenie spokojnego miejsca nie jest prawdziwe. Ścieżki leśne, wydeptane przez wędrowców, są usłane barwnymi liśćmi, które już spadły z drzew. Najbardziej okazały jest kasztanowiec, który rośnie na środku lasu i obwieszony jest przepięknymi brązowymi kasztanami. Na wysokim dębie ćwierkają wróble i sikorki. Po zwalonych drzewach pnie się bluszcz, który jesienią wygląda bardzo ładnie. Nad głowami pojawiających się od czasu do czasu ludzi, pochylają się gałęzie leszczyny ze smacznymi orzechami. Czasem można dostrzec zwierzęta, które zbierają zapas pożywienia na zimę. Przez rozłożyste konary drzew wpadają promyki słońca, co czyni las jeszcze bardziej magicznym.

Temu wszystkiemu przyglądał się stary bard. Widział już w życiu wiele wspaniałych rzeczy, jednak cisza i spokój od zawsze były przez niego najbardziej doceniane. Czuł się tutaj swobodnie, jednak nie na tyle, by bez zastanowienia przedzierać się przez zastawione przez las płapki. Wiedział, że leśny duch czuwa i odpłaciu mu się, gdy tylko naruszy jego terytorium. Jednak, pomimo całego swojego zachwytu otoczeniem, nie widział wszystkiego.

Nie dostrzegał strzygi gotowej do ataku, kryjącej się wśród drzew. Nie zauważył przygotowujących się do lotu orłów, których matka także uważnie go obserwowała. Ignorował równomierne stukanie o pień, które zakłucało jego spokój i nie wyszukiwał jego źródła. Nic więc dziwnego, że nie zwrócił uwagi na nagłe pojawienie się ognistego płomienia wśród paproci, które zaraz zniknęło, bez widocznych śladów. Następujący po nim szmer wcześniej wspomnianej rośliny, uzastadnił jakiś małym stworzeniem i nawet nie odwrócił się w tamtym kierunku, co było błędem.

Z zielonych liści wyłoniła się mała główka, której twarz okalały blond pasma. Zielone oczka otwarły się pierwszy raz szeroko i z podziwem rozejrzały się po otoczeniu. Następnie uniosły się do góry i ominęły zasłaniające niebo korony drzew, by w końcu dotrzeć do błękitnego nieba, nieskalanego żadną chmurą.

Drobne rączki, które jeszcze przed chwilą ściskały kurczowo białą szatkę, teraz uniosły się do góry, jakby pragnąc dosięgnąć owego błękitu. Twarz rozpromieniła się, a małe nóżki ugięły się i z pomocą podłoża oderwały bose stópki od pokrytego liśćmi mchu.

Nie było świadków tego zdarzenia, które miało miejsce między piątym, a dziesiątym wiekiem, jednak dowód na jego zaistnienie był, rozkoszny śmiech dziecka, niosący się miedzy pniami drzew, niczym lekki wiaterek, ale przede wszystkim sam dzieciak, który przecież oznaczał początek nowego narodu.

Historia Polski[ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz