Prolog

421 25 5
                                    

Mamy wojnę do stoczenia
Nigdy nie znaleźliśmy naszej drogi
Bez względu na to co mówią

Jak można to czuć, tak źle
Od tej chwili
Jak można to czuć, tak źle

Burza w porannym brzasku
Czuję
Nic więcej nie mogę powiedzieć
Zamarzłam w sobie
"*


Umarłem trzeciego stycznia, dwa tygodnie po tym, jak umarł mój pies.

To stało się dość niespodziewanie. Tak niespodziewanie, jak niespodziewane są wszystkie codziennie powtarzające się czynności, czyli jednym słowem – to było cholernie przewidywalne.

To stało się jednego z tych dni, kiedy człowiek budzi się rano, a potem wszystko dzieje się schematycznie. Prysznic, szczoteczka do zębów, ulubiona pasta, ulubiony szampon. Wilgotna ręka przecierająca zaparowane lustro, a w powietrzu odór. Odór strachu, który wypełniał każdą komórkę mojego ciała. Jakby przedostawał się z potem. Mówi się, że gdy ludzie się boją, tak śmiertelnie, to pocą się krwią. Nie żeby krew miała wyciekać z tych malutkich otworów, które zwą się porami, co to, to nie. To malutkie drobinki. Takie, których prawie nie da się zauważyć gołym okiem. Podobno Chrystus pocił się krwią. Przed śmiercią. Ja nie jestem Chrystusem, pocę się zwyczajnym ludzkim potem i jest mi z tym cholernie dobrze.

Mimo wszystko – nawet Malfoy boi się śmierci. Jezus też się bał, a był tak jakby Bogiem, prawda?

To się stało szybko, jakby w mojej głowie pojawił się przebłysk. Coś, co miało mi pomóc. Coś, co było niesamowicie proste. I naprawdę zastanawiałem się, dlaczego coś podobnego nie przyszło mi do głowy wcześniej. To rozwiązywało wszystkie problemy. Począwszy na tym, że w sklepie za rogiem nie było mojego ulubionego gatunku kawy, poprzez to, że ten cholerny owczarek niemiecki postanowił zdechnąć. Ten, z którym zżyłem się bardziej niż z własnym ojcem. Skończmy na tym, że za cholerę nie chciało mi się dalej żyć.

Więc umarłem trzeciego stycznia dwutysięcznego roku.

Wziąłem garść jakichś pieprzonych mugolskich tabletek, prychając w duchu, że i w ten sposób mógłbym uprzykrzyć losy mojego tatusia. Zamiast popijać z kieliszka śmiertelny eliksir i umrzeć  z godnością kogoś, kto ma nieskazitelne pochodzenie, ja otrułem się białymi, malutkimi pastylkami, popijając to wszystko zwykłą, dość tanią brandy. I zastanawiałem się nawet, czy zdołałbym opróżnić całą butelkę, ale wtedy pojawił się ból. Straszny ból. I tak oto Draco Malfoy, jedyny dziedzic wielkiej fortuny, jedyny syn swoich rodziców, odchodził. Za oknem widać było śnieg. Gapiłem się w nie, a przed oczami pojawiły się błyszczące iskierki. Lśnienie, myślałem, śmiejąc się do siebie chyba już ostatni raz. Wyglądało to tak, jakby to białe gówno świeciło się niczym diamenty. I wtedy kolejny raz stwierdziłem, że tabletki to był świetny pomysł. Wahałem się wcześniej, myśląc o zwykłej pętli na szyi. Wszedłbym na krzesło i słuchał jakiejś rockowej klasyki. Cobaina na przykład. Cobain też odszedł młodo. Odejść młodo. Młodo... Hendrix też był legendą. A Dracon Lucjusz Malfoy? Niekoniecznie. Żył, a potem umarł. Jak każdy. Prawie każdy.

I skoczyłbym, na pewno.

Zapamiętają mnie z tego, że byłem tchórzem, miałem na lewym ramieniu Mroczny Znak, a wszystko co mężne miałem... w dupie.

Szczytem marzeń byłoby umrzeć podczas seksu, ale wydawało mi się to trochę nierealne. Niby mężczyznom dość często zatrzymywało się serce podczas takich... intymnych sytuacji. Byli to jednak starzy mężczyźni. Ja miałem dwadzieścia lat. I był styczeń. Biały styczeń. Trzeciego stycznia dokładnie. Wtedy umarłem.

Szklaneczka wyśliznęła ze spoconej, białej niczym ten śnieg dłoni. Alkohol rozlał się na podłodze. Była drewniana. Sam zamówiłem ją rok temu, kiedy wprowadziłem się do mieszkania. Wtedy też był styczeń. Wtedy jeszcze żyłem.

Łapczywie zerkałem na tę mokrą plamę, bo właśnie wtedy strasznie zaschło mi w ustach. Piekielne dłonie. Po raz pierwszy żałowałem, że to były tabletki. Odrętwienie dało się znieść. Dało się znieść senność, która zbliżała się z każdą sekundą, ale kto by pomyślał, że Draco Malfoy umrze spragniony? Z pewnością sam Draco Malfoy czegoś podobnego nawet nie przypuszczał. Pamiętam jak się wtedy śmiałem. Nie było w tym nic z wesołości. Był to śmiech pełen przerażenia, goryczy, ale nie żalu. Bo nie żałowałem.

Jak przez mgłę patrzyłem na swoje palce, próbując nimi poruszyć. Udało się. Najpierw kciuk, potem palec wskazujący. Wtedy też zdecydowałem, że należy jakoś uczcić tę chwilę. Tę chwilę,gdy umierałem na skórzanym fotelu, przed kominkiem. Na stoliku leżał stos mugolskich książek, które wczoraj tam zostawiłem. Wczoraj jeszcze nie wiedziałem, że tam umrę. Tam czytałem, to był kącik spokoju. Od trzeciego stycznia tamtego roku to był tylko kącik umierania, gdzie nigdy więcej nie pojawiła się żadna książka.

Palce natrafiły na przyjemną w dotyku skórzaną okładkę. Palce otworzyły książkę, kładąc ją na kościstych kolanach. Otworzyły na stronie, na której uwielbiałem ją otwierać. Właściwie wtedy o tym nie myślałem. To książka najbardziej ją pamiętała, bo wracałem tam zbyt często.

Usłyszałem własny głos, chociaż nie pamiętałem, bym zmuszał do czytania swój mózg. Ślizganie wzrokiem po malutkich literkach było wtedy zbyt trudne. Chyba po prostu znałem to już wtedy na pamięć. Po śmierci nauczyłem się całego dramatu. Od deski do deski.

Horacjo, umieram – czytałem, próbując zmusić głos, by nie drżał, ale nie wychodziło, za nic. - Moc tej trucizny mroczy moje zmysły. Już nie posłyszę wiadomości z Anglii, lecz przepowiadam ci, że wybór padnie na Fortynbrasa. Mój głos konający oddaję za nim. To jemu masz złożyć relację o tym, co się tu zdarzyło, co mnie skłoniło... Reszta jest milczeniem. **

Jakże żałosne i dramatyczne jest umierać przy Szekspirze. Ale jakże... spektakularne.

Dobranoc, słodki książę, niech ci do snu chóry aniołów nucą uskrzydlone!**- I to były ostatnie słowa, które wypłynęły z moich ust przed śmiercią.

Łapczywie łapałem powietrze, a podniszczona i porwana w paru miejscach książka ze zżółkniętym papierem wylądowała na podłodze. W kałuży brandy. Zamknąłem oczy, mając nadzieję, że to już nie potrwa zbyt długo, bo zbierało mi się na wymioty. Ból zniosę, ale wymioty... Draco Malfoy z pewnością nie powinien umierać we własnych wymiocinach. To niegodne.

Ostatnią rzeczą, którą usłyszałem nim umarłem, był głuchy trzask, jakby ktoś wyważał drzwi. Nieładnie, nikt im nie mówił, że nie przeszkadza się samobójcom? To takie... nieludzkie.

No i umarłem, a było to trzeciego stycznia. I miałem dwadzieścia lat. W kominku nie palił się ogień, a książka topiła się w brandy. Brakło jej powietrza.


*Portishead – Roads

**Hamlet, z tłumaczenia Macieja Słomczyńskiego




Wielkie nadziejeWhere stories live. Discover now