Kilka dni wcześniej Julian otrzymał listowną propozycję nie do odrzucenia. Moskwa. Dość spontanicznie. Ani myślał jednak odmówić - perspektywa zobaczenia na własne oczy Rosji była dość kusząca.
Teraz Julian siedział, o jakiś czas nerwowo patrzył na zegar. Wyczekiwał bardzo ważnego - i trochę spóźniającego się - gościa. Miał na sobie starannie dobrane ubranie, ale nie wyglądał elegancko - był w końcu po całym dniu pracy.
Bardzo ważny i trochę spóźniający się gość pędził jak na skrzydłach paryską ulicą. Pamiętał drogę, nawet o tym nie myśląc.
Julian miał już zrezygnowanie nalać sobie lampkę wina, której tak bardzo potrzebował - w samotności, kiedy Suzin dotarł na miejsce. Ledwo dotarł, a już musieli pędzić na pociąg: pędzić, z okryciem wierzchnim łopoczącym na wietrze, z bagażami w rękach.
Pociąg jechał do Moskwy długo i bezpiecznie, hałaśliwie i potykając się. Zdołał dotoczyć się punktualnie.
Rosyjskie niebo okazało się tak samo rozległe jak polskie i francuskie. Może odrobinę bardziej rozświetlone blaskiem dwóch komplementarnych uśmiechów.
Dwaj zmęczeni mężczyźni trzymający bagaże przeszli nierytmicznie przez Plac Czerwony.
"Co ja tutaj robię?", pomyślał Julian walcząc z zawrotami głowy. Nie zwracał nawet w tej chwili uwagi na Suzina, który coś mu opowiadał. Julian miał wrażenie, że oczy każdego przechodnia widzą w jego twarzy intruza i szukają jego wad. Co parę kroków gubił towarzysza-tubylca i musiał się rozglądać by go zlokalizować.
Nagle poczuł dłoń na swoim ramieniu. "Hej!", powiedział Suzin z nutą złości i zmarszczył brwi.
Julian instynktownie oderwał się od dotyku i nie zważając na głupotę tego czynu, odwrócił się i zaczął iść w drugą stronę.
Suzin otworzył drzwi swojego mieszkania i wpuścił Juliana do środka, przepuszczając go pierwszego. Ten, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, szybkim krokiem wszedł i usiadł na pierwszym krześle, które zobaczył.
"Co jest nie tak?"
Cisza przerwała to pytanie zanim jeszcze zostało wypowiedziane. Teraz słychać było tylko zwyczajny raban z ulicy oraz świst powietrza wypuszczanego przez Juliana nosem.
"Julian. Nie rozumiem co ci się nagle stało." Suzin mówił miękkim, spokojnym głosem, doprowadzając tym drugiego mężczyznę do szału. Julek zdołał opanować impuls gniewu i w końcu odpowiedział.
"Czuję się tutaj dziwnie. Obco. W dodatku tam jest tyle ludzi..."
Wątek wypadł mu nagle z głowy, więc urwał wypowiedź mając nadzieję, że ten drugi zrozumie.
"Tyle ludzi..." - mogłoby powiedzieć echo.
W głowie Suzina zaszła odpowiednia reakcja chemiczna, żeby mógł zrozumieć. Julian stukał końcami palców o bok krzesła. Jego spojrzenie powoli krążyło od sufitu, do okna, do czubków jego butów.
"Teraz już nie ma tu nikogo. Nie musisz czuć się tu obco."
"Nie muszę?", pomyślał bezgłośnym ironicznym tonem Julian.
Suzin czuł się bardzo dziwnie. Przywiózł sobie prawie-obcego mężczyznę do miasta, do mieszkania, i przez chwilę zwątpił w to, dlaczego w ogóle to zrobił. Przysunął drugie krzesło i ostrożnie zbliżył rękę do ramienia mężczyzny, obserwując jego reakcję. Cofnął ją, gdy ten drugi się wzdrygnął.
Julian, odczekawszy kilka głębokich oddechów, podniósł wzrok.
"W sumie, to tutaj jest lepiej. Nie ma tu tylu ludzi."
Suzin podchwycił wątek: "Tak, spokojnie. Ja nie będę się na ciebie gapił, obiecuję."
"Ty możesz", machinalnie odparł Julian.
Suzin uśmiechnął się i objął go ramieniem. "Widzisz, wszyscy jesteśmy spokojni. Jest dobrze. Nie ma tu tylu ludzi. Nie ma tu nikogo".
Julian przymknął oczy czując ulgę. To była prawda, wszyscy, oboje, byli spokojni. Więc odnalazł usta Suzina i pocałował go najspokojniej, jak tylko się dało.
----------
Tomasz zadecydował. Mężem Izabeli miał zostać różaniec.
Klasztorne łóżko było twardsze niż jakiekolwiek, na którym wcześniej spała. To była jej kilkunasta noc przewracania się z boku na bok, kilkunasta noc wyglądania przez okno w środku nocy, kilkunasta noc nudnych i krótkich snów. W pokoju była tylko betonowa podłoga, stolik, krzesło, łóżko, szafa, lampa.
Więcej nie miało być potrzebne. Nie miało być potrzebne, ale było. Przynajmniej tak się pannie (siostrze?) Izabeli wydawało.Medalion na jej szyi został zastąpiony przez owy tłusty, ciężki różaniec. Medalion nosiła w wewnętrznej kieszeni ubrania, którą sama przyszyła. Zawsze dotrzymywał jej towarzystwa wśród miłych i niemiłych sióstr, w kaplicy i w łazience.
W tę kilkunastą noc nie modliła się samotnie jak robiła to większość rezydentek. Wiedziała, że będzie miała na modlitwę wiele jednostek czasu w przyszłości. Z modlitwą nie należy się zbytnio spieszyć. Bogowie, boginie i inni, i wszechświat, słuchają w nieskończoność, od nieskończoności począwszy.
Izabela odwlekała myślenie o tym, jak dziwna i nienaturalna była cała ta klasztorna sytuacja. Nie chciała się w to zagłębić. Teraz nie ma odwrotu, stwierdziła.
Rankami szła do stołówki i jadła śniadanie, a wieczorami wracała do pokoju zjadłszy kolację. Tak najwidoczniej miała wyglądać reszta jej życia.
Nocą światło księżyca wpadało przez kraty. Izabela bardzo polubiła i księżyc, i noce. Odcięcie się na moment od rzeczywistości, cicha chwila dla samej siebie po całym dniu załatwiania przydzielonych jej spraw i modlenia się do jakiegoś boga - dla tego mogła żyć, dla cichych chwil.
Odłożyła medalion na dno szafy. Tam mógł spokojnie spać. Ubrana w prosty, aksamitny strój do spania rzuciła spod powiek spojrzenie ku niebu, lecz coś innego przykuło jej uwagę. Grupa ludzi zmierzająca wyraźnie w stronę klasztoru. Dlaczego ktokolwiek przybywa tak późno? Czy to nagły przypadek? Czego potrzebują?
Kilkadziesiąt sekund później stało się to jasne. Kraty w oknie ograniczały widoczność Izy, więc postanowiła wyjść i zobaczyć, czy nie śni. Zeszła po schodach nie dowierzając. Nie śniła jednak. Na dworze było zimno i pięknie, mgliście, bajkowo.
Przybyła konno. Ona. Rae.
Mizerna kilkuosobowa obstawa również przybyła konno.
Rae udało się złapać niedowierzający wzrok Izabeli; kiedy go złapała żadna z nich nie chciała już odwrócić wzroku. Izabela otworzyła usta, a po chwili je zamknęła. Słowa nie miały tutaj miejsca, celu, taktu.
Słowa były zarezerwowane dla Rae, potrzebowała ich, żeby wytłumaczyć co takiego właściwie tutaj robi.
Zanim jednak to zrobiła, szarmancko ukłoniła się Izie, i pomogła jej wejść na konia.
Miała na sobie jakąś dziwaczną, niepoukładaną mieszankę stroju kobiecego i męskiego, znacznie odbiegającą od jej zwyczajnych kosztownych sukni. Spoglądała triumfalnie z uniesionymi brwiami, aż zobaczyła nieskończone zakłopotanie i zdziwienie w oczach Izabeli.
Iza nie wiedziała, od czego zacząć.
"Are you alright?" Usłyszała, i odruchowo pokręciła głową.
"I..." Iza szukała wzrokiem punktu zaczepienia innego niż twarz Rae, ale żadnego nie znalazła. Spojrzała jej w oczy i wzruszyła ramionami. "I want to know what you're doing here. That's all."
"Rescuing my beloved", odpowiedziała Rae. Izabeli podobało się brzmienie tej wypowiedzi, i jeszcze bardziej jej znaczenie. I jeszcze bardziej jej autorka.
Jedna osoba z orszaku wyjęła ze swojej torby cieplejsze ubranie i podała je Izabeli. Tamta założyła odzienie, mimo że już zdążyła zapomnieć, że było jej kiedykolwiek zimno.
Rae zbliżyła się do Izabeli i chwyciła jej dłoń, jakby oczekując na więcej pytań. Tamta jednak po chwili wahania złożyła ostrożny, szybki pocałunek na jej miękkich ustach. Rae oddała jej kolejnym pocałunkiem, tym razem nieco dłuższym, a Izabelę opuściła znaczna część napięcia, teraz mogła już zatonąć w objęciach Rae na kilka chwil, aż odjadą. To wystarczyło jako wytłumaczenie, nieważne jak uproszczone. To nadało powód jej samotnym nocom i zawiłej emocjonalności. Księżyc olśnił je prostotą w obliczu przeszkód. Prostota smakowała miło. Dotyk prostoty był delikatny. Rae ścisnęła dłoń Izy.
Odjechały nie tłumacząc żadnej z zakonnic wyglądających zza krat przez okna co właściwie się dzieje. Nikt nawet nie wyszedł i nie krzyknął za całym orszakiem, cisza nocy i dźwięk kopyt uderzających o twardą ziemię stłumiły całą resztę obecnych myśli Izabeli. Minęło wiele dni zanim dojechały do celu. Dojechały lecz - całe i zdrowe, i rumiane, i zakochane - do Paryża.
----------
Następnego dnia, Julianowi śnił się grób Ignacego Rzeckiego - tego samego wylewnego subiekta, który pracował kiedyś u Wokulskiego, a później u Szlangbauma, i w końcu u samego siebie w spółce ze Szlangbaumem.
W świecie, który istniał poza snami Juliana, w realnym świecie, Ignacy nie miał jeszcze grobu. Był zdrowy, rześki, i powoli spędzał z siebie żałobę po śmierci Wokulskiego, swego wieloletniego ukochanego przyjaciela.
Suzinowi śniła się koszmarna Syberia, śnił mu się mróz i niepewność życia. Trząsł się jeszcze minuty przed przebudzeniem i bezgłośnie szlochał w rytmie zegarka. Ale gdy obudził się i spojrzał spod potarganych włosów na Juliana, cały ten sen od razu zapomniał. Po chwili Julian też się obudził, z cichym westchnięciem, i ziewnął.
Suzin obejmując go ramieniem wysłuchał opowieści chłopaka o śnie o grobie, i powiedział, że to dziwne.
Powiedział też, że jemu nic się nie śniło.----------
----------
----------
Od autora:
Daj mi marzyć, duchu Bolesława Prusa.
Dziękuję za uwagę.
![](https://img.wattpad.com/cover/184280794-288-k636043.jpg)
CZYTASZ
romance du rosaire
Fiksi PenggemarW domu Izabeli Łęckiej gości piękna dama z Anglii. Jadą razem do Paryża, nie zważając na adoratorów Izy. Wkrótce jednak muszą się rozłączyć i stawić czoła przeciwnościom. Juliana Ochockiego natomiast los złącza z pewnym rosyjskim kupcem. Mężczyźni m...