Rozdział 2

58 10 0
                                    

Nie obudziły mnie promienie słońca, ani śpiew ptaków. Obudziłam się nad ranem z krzykiem. Nienawidziłam tego. Szczerze wolałam już wcale nie spać niż śnić koszmary. Od tego okropnego dnia każdej nocy męczył mnie ten sam zły sen, żadne leki nie pomagały, więc po pewnym czasie przestałam je przyjmować. Za każdym razem byłam tak samo, ten sam schemat. Krzyk, płacz, uspokajanie mnie, bezskuteczna próba zaśnięcia kolejny raz i koniec końców szukanie zajęcia, by uspokoić skotłowane myśli. Tak samo było i tym razem.

Drzwi otworzyły się na rozcież i do pokoju wszedł zatroskany zielonooki. Nie odezwał się nawet słowem. Po prostu usiadł obok mnie i przyciągnął do siebie. Robił tak za każdym razem. Pozwalał mi się uspokajać w swoich ramionach, dopóki nie uspokajałam się na tyle, by zacząć miaro oddychać. Zazwyczaj zajmowało mi to do trzydziestu minut, w skrajnych przypadkach nawet do godziny. Takie sytuacje bardzo nas zbliżyły i to nie tak, że kiedyś nie byliśmy blisko, bo byliśmy, ale przez ten wyjazd odsunęłam się od wszystkich. Nawet od ukochanego brata, czego żałuję, bo on jako jedyny starał się mnie zawsze zrozumieć.

- Już jest w porządku, dziękuję – odezwałam się, kiedy wreszcie się uspokoiłam.

- Dobrze siostrzyczko – Blaise poluzował uścisk i puścił mi oczko.

- Dobrze wiesz, że nienawidzę jak tak do mnie mówisz – fuknęłam, wyrywając się z jego objęć, w akompaniamencie jego śmiechu.

- Kochasz to Harper – sprzedał mi kuksańca w bok, a ja spiorunowałam go wzrokiem.

Przez chwilę było zaskakująco normalnie, zresztą jak zawsze w jego towarzystwie. Przynajmniej dopóki nie poruszy pewnych tematów. Wtedy ta normalność pęka jak bańka mydlana i wracamy do szarej rzeczywistości. Tym razem nie mogło być przecież inaczej.

- Dlaczego nie porozmawiałaś z Isaackiem? - zapytał niewyraźnie, bojąc się zapewne mojej reakcji.

- Nie mam z nim o czym rozmawiać Blaise – warknęłam, wstając z łóżka i otwierając balkon. Po drodze złapałam paczkę czerwonych Marlboro i zapalniczkę z kotkiem.

Usłyszałam ciche westchnięcie blondyna i skrzypnięcie łóżka. Mogłam się spodziewać, że pójdzie za mną. Nigdy nie potrafił odpuścić, mimo iż wiedział, że według mnie rozmowa jest zakończona. Coś czuję, że jeszcze długi czas będzie ciągnął ten temat. Jak zawsze.

Nie zwracając na niego uwagi, wyciągnęłam papierosa z paczki i odpaliłam go. W ślad za mną zrobił tak mój brat, który jeszcze niedawno ganił mnie za tą używkę. Po roku jednak dał sobie spokój, widząc że nie przynosi to żadnych rezultatów. Z drugiej strony zachowywał się jak hipokryta, a dobrze wiedział, że tego nienawidzę.

- Wiesz młoda, myślę że jednak rozmowa z nim wyszła by ci na dobre – oznajmił, wypuszczając dym, nawet na mnie nie patrząc.

- Natomiast ja sądzę, że to tylko wszystko pogorszy – powiedziałam bez cienia emocji i zrobiłam kółko z dymu. - Najlepiej nie rozdrapywać starych ran.

- Głupia, przecież te rany nigdy nie zostały zagojone – pokręcił zrezygnowany głową i oparł się o balustradę. - Może właśnie to pomoże ci je zaleczyć.

Pokręciłam głową, wyrzucając niedopałek. To co mówił miało sens, ale wolałam nie sprawdzać, czy okaże się prawdą. Bałam się, że to by tylko pogorszyło wszystko, a to było ostatnim czego chciałam. Nie ze względu na siebie, bo mi tak naprawdę było wszystko jedno, a przez wzgląd na moich bliskich. Już i tak mają ze mną za dużo kłopotów i zmartwień. Nie chce im dokładać kolejnych. Przecież to moja rodzina, kocham ich mimo to co się stało i nie chce dla nich źle.

ChanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz