|2| Powrót zza grobu

209 17 42
                                    

          Lekki wiatr odwiedził mieszkańców Republiki Piratów, poruszając dużymi liśćmi palm i roznosząc po okolicy słodki zapach kwiatów. James Kidd leżał na gałęzi swojego ulubionego drzewa, pod które przybył właśnie Edward, aby trochę go podręczyć.

          — Jak tam nasza mała pani kapitan? Widziałem, że wczoraj gawędziliście ze sobą całkiem przyjaźnie — spytał blondyn i zasiadł na ziemi.

          — Aye. Byłem raz jeszcze na jej statku. Typowy bryg rybacki. Trudno znaleźć cokolwiek, co wskazywałoby na niebezpieczeństwo z ich strony.

          — Adé zna jej towarzysza. Ręczy za jego uczciwość i nie dowierza, że parają się piractwem.

          — Ani piractwem ani niczym, co mogłoby nas martwić — zgodził się Kidd. — Oprócz Keetes i Olisadebe nikt z załogi nie opuścił nawet portu, boją się. Pytanie więc, po co tu przybyli? 

          Edward wzruszył ramionami dłubiąc w zębach.

          — Myślisz, że Thatch coś wie? — spytał James opierając się wygodniej o pień. — Skoro od początku podchodził do nich z takim entuzjazmem...

          — Wie tyle, co ja. Jeśli nie są piratami, to jej wczorajsze powieści są wyssane z palca. I tak najbardziej interesowało nas nie to, skąd pochodzą, tylko jakim cudem kobieta, i to tak młoda, znalazła się w posiadaniu statku z kompletem załogi.

          Edward zamyślił się teatralnie, na co James tylko przewrócił oczami. Postanowił już więcej nie zawracać sobie głowy dziewczyną. Prędzej czy później, prawda wyjdzie na jaw. 

          Na obiad Kidd wybrał się samotnie. Najbliżsi towarzysze ruszyli rano w morze, bądź mieli inne sprawy do załatwienia. Kenway kręcił się gdzieś w okolicy, budząc politowanie wtajemniczonych w jego zamiary. Uganiał się za jakimś legendarnym artefaktem, którego planował spieniężyć. Niedorzeczność.

          Skończywszy obiad, James rozejrzał się po tawernie. Marjory Keetes trzymała w ręce łupinę kokosa wypchaną po brzegi rybą i owocami, a jej spojrzenie wyrażało wielką wątpliwość. Olisadebe pogrążył się w rozmowie z Adéwalé, zostawiając dziewczynę samą sobie.

          — Ahoy, Keetes! — Kidd zaprosił ją gestem do stolika, podsuwając nogą drugie krzesło.

          Marjory dołączyła do niego z wahaniem wymalowanym na twarzy.

          — Dzień dobry, Jamesie. Mamy dziś bardzo słoneczny dzień, czyż nie? — Rzuciła nie patrząc nawet na niego. Wyciągnęła z kieszeni chustkę i otarła nią subtelnie skroń.

          James uśmiechnął się kącikiem ust. Mapy, które wczoraj znalazł na Szprotce, wskazywały szczegółowo różne miejsca aż na dalekiej północy. Różnica temperatur musiała być więc dla dziewczyny trudnym przeżyciem. Bawiła go jej wytrwałość. Nawet pomimo tego, że ją zdemaskował, cały czas udawała tutejszego pirata.

          — Nassau jest całkiem uroczym miejscem. Jest tu bardzo... żywo — trajkotała dalej, starając się w największym skupieniu skonsumować posiłek widelcem. Musiała go przynieść ze sobą, gdyż trudno było szukać w okolicy jakichkolwiek sztućców. Wszystko jedzono ręką, bądź konsumowano bezpośrednio z naczynia.

          — Aye, czasem aż za bardzo. Nassau z pewnością ma specyficzny klimat, chociaż znam mnóstwo o wiele bardziej urokliwych miejsc — odpowiedział, spoglądając na koronki zwisające jej z obszernego rękawa. Nie miała pojęcia, jak bardzo nie pasowała do tego miejsca. Niektórzy piraci lubili się elegancko ubrać, ale gdyby mieli takie rękawy, szybko zahaczyliby o coś na statku i wypadli za burtę.

Mariaż z córką rybakaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz