Wstęp

303 18 8
                                    

Stanęła na dachu wysokiego wieżowca, wpatrując się w krajobraz przed sobą. Słońce chowało się za horyzontem, a ostatnie promienie, muskały jej opaloną skórę. Brązowe tęczówki przyglądały się słynnej Wieży Eiffela.

Wróciła do świata mugoli, by zajmować się pomocą potrzebującym. Szukała rodziców przez pięć lat. Gdy w końcu ich znalazła, nie umiała zdjąć czaru, więc obserwowała swoją rodzinę. Zdążyli stworzyć małą pociechę, byli szczęśliwi. Jednak każda rodzina skrywa tajemnice, prawda?

Chłodny wiatr ocierał się o jej policzki, dając chwilowe ukojenie. Ciszę przerwał dźwięk dzwoniącego telefonu. Zrezygnowana przesunęła na zieloną słuchawkę.

— Halo Roger? Jakieś wiadomości? — Spytała, nie bawiąc się w żadne przywitania.

— Granger, w końcu się dodzwoniłem. — Warknął przez słuchawkę, a Kobieta słyszała jak odstawia z hukiem szklankę na stół. — Co z tym balem u White'ów? Spodziewają się ciebie.

— Mówiłam ci, pójdę tam. — Westchnęła, nie lubiła takich bankietów, nawet jeżeli to było w dobrej sprawie. — Wszystko załatwię, nawet suknię. — Nikły uśmiech pojawił się na twarzy dziewczyny, odwróciła się plecami do Wieży. — Obiecuję, ci że nasz bal charytatywny, będzie o wiele lepszy niż ten. Gwarantuje to tobie. Teraz wybacz, ale muszę załatwić pewną sprawę na mieście. Cześć.

Rozłączyła się zanim dostała odpowiedź od swojego przyjaciela. Rogera znała długo, pomagał jej uporać się z traumą, którą przeżyła. Była bezpośrednia i nie raz, Roger starał się o nią. Nie chciał w niej tylko przyjaciółki. Wróciła wzrokiem do Budowli by po chwili deportować się w tylko jej znane miejsce.

~~~~~~~~

Odpalił papierosa, miał rzucić palenie już dawno temu. Brakowało mu motywacji, tak jak jego nazwisku Honoru i uczciwości. Uciekł jak zwykły tchórz. To był tylko plan Awaryjny.

Po upadku Voldemorta, wszystko nabrało sensu i koloru, oprócz jego Życia. Nie obchodziło go to, że Święta Trójca się za nim wstawiła. W oczach Wizengamotu i innych, zawsze był, jest i będzie Śmierciożercą. Po dziesięciu latach, nadal rozpamiętywał wojnę i jej żniwa.

Zaciągnął się papierosem, patrząc na budynek Luwru. Stracił swoją Godność jako czarodziej. Zobaczył iskrę nadziei w Świecie mugoli, który przez tyle lat tępił.

Przydały się jego cechy Ślizgońskie, jak i szukającego. To co nauczył go ojciec, również przydało mu się w życiu. Pamiętał każdą lekcję z Lucjuszem, na której stawiał przed nim rozmaite kamienie. Od Diamentów, szafirów i rubinów, aż po bursztyny, perły i jadeity. Kazał poukładać je wartościowo. Na początku szły te najniższej wartości, potem rosnąco. Według pewnej hierarchii. Po roku dotkliwych kar, w końcu opanował szacowanie zysków i znał wartość każdego kamienia, jak prawdziwy arystokrata.

Podróżował do wielu miejsc, jednak zawsze miał cel. Klejnoty, które zabierał. Nie brał ich dla siebie, ale na sprzedaż. Był biznesmenem, a to był jego interes. Działał pod pseudonimem Smok lub Surnois. Od Dziewięciu lat Interpol szukał go, bezskutecznie. Prowadził ich tam gdzie chciał, ale wszystko musi się kiedyś skończyć.

Siedział w tym Świecie łącznie od jedenastu lat i polubił to miejsce. Przymknął oczy rozmyślając o swoim życiu. Dwa lata temu postanowił jednak się poddać i wstąpić do Interpolu, jako ich wtyk. Podobało mu się to życie. Nie miał nic do roboty oprócz rzucania wskazówek tu i tam. Chwilę relaksu przerwał mu dzwonek do drzwi. Leniwym krokiem podszedł do nich i uchylił je.

— Oh, cóż za niespodzianka Robercie. — Uśmiechnął się swoim typowym uśmieszkiem, otworzył szerzej drzwi, żeby mężczyzna mógł wejść. — Byłem grzeczny! — Podniósł ręce w geście obronnym, jednak nie widział uśmiechu na twarzy swojego partnera. Wyczuł że to nie jest odpowiednia chwila na żarty. Zamknął drzwi do apartamentu. Podszedł do barku i wyjął brandy. — Coś się stało? — Wziął dwie szklanki i wlał zawartość do kryształowych naczynek. — Panie Grande, może mi pan łaskawie wytłumaczyć, o co chodzi? — Podszedł do mężczyzny i pomachał alkoholem przed nosem.

Robert był niskim facetem trochę po pięćdziesiątce, ciemne oczy z opadającymi kącikami. Włosy koloru kasztanowego, w niektórych miejscach, można było zauważyć oznaki siwizny. Był zupełnym przeciwieństwem Młodego Malfoy'a.

— Draconie, to nie czas na żarty. — Przyjął szklankę od chłopaka.—  Znowu zaatakował. — Grande nie mógł usiedzieć w jednym miejscu długo, wypił duszkiem alkohol. Wstał i zaczął chodzić po salonie blondyna. — Od tylu lat go szukamy a on się rozpływa i nic! — Czuł się bezradny, a Draco już połapał o co chodzi. — Nawet nie znam płci tego kogoś! — cisnął pustą szklanką w ścianę. — Jest lepszy od ciebie. — Sapnął głośno ze złości, Draco poczuł się urażony za te słowa. W głębi duszy wiedział jednak, że Robert miał rację.

— Ten ktoś o kim mówisz nazywa się Strige, mówią także Voleur De Bijoux. — Mruknął z niebywałym francuskim akcentem. —Długa nazwa i jakże Zasłużona... Zazdroszczę tego imienia.—  Westchnął, faktycznie tak było.

Draco wiedział że żeby być szanowanym Łupieżcą i żyć w tym świecie, trzeba mieć dobre łupy na koncie. A on miał ich wiele... Jego zdaniem, dobrym nabytkiem był orłow. Rozetowy szlif, sto dziewięćdziesiąt karatów, koloru białego. Dostał za niego sporą sumkę, oraz ogromny szacunek w tym zbrodniarskim świecie. Szybko wrócił na ziemię, wraz z krzykiem Policjanta.

— Malfoy! Chce mieć tego Strige jak najszybciej. Teraz jest kolejny bal u White'ów. Żądam żebyś się pojawił, tam był i obserwował. — Robert nie był zachwycony obrotem spraw i Draco to wykorzystywał, umiał manipulować sytuacją. — Od ośmiu lat go szukamy, a stoimy w tym samym miejscu. Kolejne klejnoty nam znikają.

— A ja od dwóch wam pomagam i z tego co wiem, to nasz kochany ma zamiar na emeryturę przejść niedługo. — Draco dolał oliwy do ognia. Z uśmiechem rozsiadł się na fotelu, przyglądając się pięćdziesięciolatkowi. Punktem Honoru Grande, było złapanie Strige, a były Ślizgon zdawał sobie z tego sprawę. Twarz Roberta przybrała każdą możliwą barwę. — Jeżeli nalegasz, to pójdę tam, ale muszę się wkręcić w towarzystwo.

— Wkurzasz mnie młody. — Warknął ostrzegawczo. Nie lubił, gdy ktoś robił z niego przysłowiowego idiotę. — Malfoy, jeżeli zawiedziesz, trafisz za kratki. — Pogroził palcem w stronę Chłopaka. Praca od tych dwóch lat, zbliżyła ich do siebie. Robert traktował Dracona jak drugiego syna, ale i Ojciec traci kiedyś cierpliwość do dzieci.

Mężczyźni chwilę rozmawiali o głupotach, a po kilkunastu minutach, siwiejący mężczyzna postanowił wrócić do biura. Po zamknięciu drzwi, Draco podszedł do okna i zanurzył się w otchłań myśli, marzeń i przeszłości.

— C'est dur d'aimer la vie*. — powiedział z ciężkim westchnieniem, kończąc szklankę brandy.

Witajcie w nowym (i mam nadzieję lepszym) opowiadaniu Dramione.

Jeżeli się pojawiły jakieś błędy, to bardzo przepraszam i obiecuję je poprawić.

* z fran. Ciężko kochać życie.

Dramione- Voleur De Bijoux (PL)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz