Rozdział 1

283 11 6
                                    

Gorące letnie powietrze przedostało się do środka przez szeroko otwarte okno. Otwarte? Przed chwilą było jeszcze zamknięte na trzy spusty. Pobiegłam szybko i zatrzasnęłam je. Ojciec nienawidził lata, mówił, że wtedy w sklepie czuje się jak w saunie. Nie rozumiałam go. Przecież lepiej gdy okna są otwarte i jest szansa, że przynajmniej lekko zawieje. Ale dzisiaj nie było żadnej możliwości na choćby mały podmuch wiatru. Westchnęłam i ponownie usiadłam za kasą. Założyłam nogę na nogę i zaczęłam pisać dzisiejszą datę w czerwonym, nowym pamiętniku. Dostałam go zaledwie trzy miesiące temu na moje jedenaste urodziny.

"18.08.1971

Przybliżyłam pióro do ust, lekko je possałam zamyślona, po czym zamoczyłam końcówkę w  czarnym jak noc atramencie i zaczęłam pisać:

Zapowiada się na najgorętszy dzień w tym lecie. Bez szans na choćby mały podmuch zimnego wiatru. Dzisiaj do sklepu zawitało tylko dwóch klientów. Za gorąco na spacerowanie po Pokątnej. Koniec lata za dwa tygodnie i nadal nie widzę, żadnej sowy...  A przecież inni młodzi czarodzieje już robili zakupy do Hogwartu."

Westchnęłam. Co się stanie gdy nie przyleci? Ale okazywałam zdolności magiczne już w dzieciństwie... Dlaczego jeszcze jej nie ma? Tak bardzo chcę już być w Hogwarcie... 

- Elisabeth! - rozległo się wołanie ojca. Theodor Salem nie cierpiał czekać.

- Idę! - odkrzyknęłam i nabazgrałam jeszcze:

"Próbowałam wcisnąć klientom nowy wynalazek ojca, lecz nikt tego nie chciał."

Odłożyłam pióro i pobiegłam na zaplecze. Ojciec siedział lekko zgarbiony na krześle. Był zmęczony, biło to z jego podkrążonych szmaragdowych oczu, które po nim odziedziczyłam. Tata prowadził sklep z magicznymi przedmiotami i sam zajmował się wynalazkami, które później sprawdzała mama w Ministerstwie. Nie lubiłam tutaj pracować. Przez to, że ojciec kochał wynajdować nowe rzeczy, a matka miała już swoją pracę, zostałam tylko ja do sprzedawania towarów. Sklep został tak naprawdę moim domem, a nasza posiadłość raczej po prostu noclegownią. 

- Ilu było dzisiaj klientów? - spytał bazgrząc po pergaminie jakieś kształty... Projekt nowego zmieniacza czasu? Nowe kształty różdżek dla Ollivandera? Wszystkie jego rysunki wyglądały tak samo.

- Dwóch - odparłam szybko. - Nie chcieli tych twoich miętusów na 12 godzin świeżego oddechu.

Pokiwał zamyślony głową, po czym powrócił do rysunku.

- Idź, idź, Beth. Niech nie myślą, że sklep jest zamknięty - mruknął pod nosem.

Już chciałam wycofać się z zaplecza, lecz z wahaniem przystanęłam.

- Tato...? - zaczęłam. Nawet nie podniósł wzroku znad rysunków. Wzięłam głęboki oddech. - A co jeśli... Jeśli sowa się nie zjawi?

- Hmm? - na chwilę podniósł wzrok na moją twarz, trwało to zaledwie sekundę. - A czemu miała by nie przylecieć? Pochodzisz z czystokrwistego rodu Salem i nie waż się wierzyć, że nie jesteśmy czyści. Choć krew nie jest najważniejsza. Ważne to co masz w sercu. A nie zapomnij, że w twoim płynie magia. Od dziecka okazywałaś zdolności magiczne - powiedział po czym powtórzył: - Więc czemu miała by nie przylecieć?

Westchnęłam i wycofałam się. Właśnie zasiadałam za kasą, gdy rozległ się dzwoneczek przy drzwiach. Podniosłam szybko wzrok znad pamiętnika i uśmiechnęłam się sztucznie (mina jak u każdego pracownika sklepu). W drzwiach stała czarnowłosa kobieta o arystokratycznej urodzie. Była dość niska, ponieważ jej syn choć młody (wyglądał na mojego rówieśnika) był od niej wyższy. Odziedziczył po matce czarne włosy, które były trochę przydługie, ponieważ sięgały do ramion. Jedyną rzeczą, której nie odziedziczył po kobiecie były szare oczy.

Chemia NienawiściWhere stories live. Discover now