Prolog

18 1 0
                                    

Stałam na ulicy spowitej mrokiem, a jedyne oświetlenie stanowiły uliczne latarnie oddalone od siebie o kilkanaście metrów. Nie dawały zbyt wiele światła, a jedynie sprawiały, iż człowiek, idąc, nie potknie się o nic, co stanęłoby na jego drodze, bądź o własne nogi. Zrobiłam krok przed siebie i zamarłam.

Serce w mojej piersi zabiło mocniej, a włoski na karku stanęły dęba.

Ktoś mnie obserwował. Wiedziałam, że nie jestem sama.

Strach, jaki mnie ogarnął, paraliżował, nie mogłam się ruszyć, a zdawałam sobie sprawę z tego, że powinnam uciekać, bo ktokolwiek to był, nie był człowiekiem...

Nie wiedziałam, skąd takie przypuszczenie. Skąd mogłam o tym wiedzieć, skoro go nie widziałam? Ulica jak ulica, nic nadzwyczajnego ­­– szare, nieoświetlone domy pogrążone we śnie i odchodzące od niej liczne mniejsze dróżki nie powinny wywierać takiego przerażenia, jakie w tamtej chwili odczułam. Aczkolwiek zdawać by się mogło, iż ciemność, jaka w nich panowała, nie była mi przyjazna. Musiałam jej unikać.

Z sercem w gardle ruszyłam przed siebie. Powoli. Kątem oka spoglądając na boki, aby nie dać się zaskoczyć, w razie konieczności. Nie miałam pojęcia, dokąd zmierzam. Wydawać by się mogło, że nie mam żadnego konkretnego celu swej podróży. A skoro miałabym go już wyznaczyć, z pewnością byłaby to ucieczka, poszukiwanie schronienia, bądź chociaż miejsca, gdzie nie czułabym tego wszechogarniającego strachu.

Nagle w ciemnościach coś się poruszyło. W jednej z dróżek dostrzegłam ruch. Szybki, przemykający kilkanaście metrów ode mnie i zdawało się, że cokolwiek to było, miało ludzką postać.

Stanęłam i obróciłam się w tamtym kierunku, jednak nic tam nie było. Mój wzrok niczego nie mógł wychwycić w panującym wokół mroku.

Z drugiej strony także coś dostrzegłam, wykonałam obrót, aby zobaczyć, co się dzieje.

Serce waliło teraz w mojej piersi niczym młot, usiłując przebić się przez żebra, gardło mi się ścisnęło, a w oczach mimowolnie stanęły łzy.

Bałam się.

Bałam się w tamtej chwili jak nigdy dotąd, zwłaszcza że ujrzałam gasnące latarnie w miejscu, w które zmierzałam. Chciałam zawrócić, aczkolwiek za moimi plecami działo się dokładnie to samo.

Boże, dopomóż – pojawiła się myśl w mojej głowie. A może wypowiedziałam te słowa na głos?

– Boga nie ma wśród nas – usłyszałam odpowiedź, chociaż wydawać by się mogło, iż jest to niemożliwe. Głos – niski i gardłowy, niczym głos demona – dobiegał z każdej strony. Odbijał się od ścian opuszczonych domostw – teraz już wiedziałam, że są opuszczone. Nikogo nie było w pobliżu, nigdzie nie znalazłabym ratunku. – Będziesz moja, Klaro. W końcu moja...

– Nie – odparłam w ciemność. – Nie! – powtórzyłam głośniej, a to jedno słowo odbiło się echem w mroku, powracając do mnie niczym bumerang. Zakryłam uszy. – Nie istniejesz, ciebie nie ma! To tylko omamy, Klaro, nie słuchaj go! – powtarzałam, chociaż ciężko było uwierzyć samej sobie, podczas gdy wszystko wskazywało na to, że nie jestem szalona, choć przez długi czas właśnie tak myślałam.

Rozległ się śmiech. Usłyszałam go mimo zakrytych uszu, bo zabrzmiał nie tylko na zewnątrz, ale także w mojej głowie.

Latarnie dalej gasły jedna za drugą, usiłując pozostawić mnie w kompletnych ciemnościach, a coś mi mówiło, że to nie jest dobre wyjście z sytuacji. Czułam, że mrok, który miał mnie pochłonąć, jest zły i niebezpieczny; że w nim grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo.

Nie wiedziałam, co robić.

W którą stronę iść? Gdzie się ukryć? Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.

Ni stąd, ni zowąd zgasły już niemal wszystkie uliczne lampy. Została tylko jedna tuż nad moją głową. Wokół zapanował całkowity mrok.

Mój oddech stał się płytki i szybki, plecami przytuliłam się do słupa pod lampą. Nigdy przedtem nie czułam się tak bezsilna i bezbronna, odsłonięta i narażona na nieoczekiwany atak z każdej strony.

W ciemności coś po raz kolejny się poruszyło. Teraz także dostrzegłam oczy, jednak nie były to ludzkie oczy, mimo że należały do człowieka. Zabłysły w cieniu szkarłatem, co napawało jeszcze większym przerażeniem, a także zapierało dech w piersiach.

– Będziesz moja... – usłyszałam jeszcze zanim latarnia nad moją głową zamrugała, po czym zgasła na dobre, a mnie pochłonął mrok.

Moje przeznaczenie miało właśnie się ziścić. Wiedziałam o tym. Czułam to w kościach.

Po moich policzkach popłynął strumień łez, których nie sposób było zatrzymać. Już nie. Przestałam odczuwać strach, gdyż zdążyłam się już chyba pogodzić z losem. Przynajmniej tak mi się zdawało, lecz nie mogłam dać uciąć sobie za to głowy.

Czerwone niczym krew oczy wpatrywały się we mnie z zadowoleniem. Widziałam zarys twarzy swojego prześladowcy i uśmiech, który przyprawiał o ciarki na plecach.

– W końcu moja... – powiedział nieomal z niewyobrażalną czcią, bądź miłością, jakbym była wszystkim, czego kiedykolwiek pragnął.

A pragnął mnie. Pragnął skosztować mojej krwi, wyczuwałam to, prawie słyszałam to w myślach, jakbyśmy byli połączeni ze sobą telepatycznie.

A może byliśmy...?

Postać ruszyła w moim kierunku pewnie, aby zadać ostateczny cios.

Pisany był mi koniec. Nadchodziła śmierć...

Moja śmierć...

Zakryłam swoje oczy ramieniem,w chwili, gdy postać z nadludzką szybkością ruszyła w moim kierunku.

W szponach mrokuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz